Klikając "Zgadzam się" zgadzasz się na używanie przez nas plików cookie na naszej stronie internetowej, w mediach społecznościowych i na stronach naszych partnerów w celu doskonalenia i personalizacji naszego sklepu oraz dla celów analitycznych i marketingowych. Możesz także wybrać opcję Nie zgadzam się - w tym wypadku używać będziemy jedynie niezbędnych plików cookie. Klikając "Wskaż ustawienia" możesz ustawić swoje preferencje dotyczące plików cookie. Możesz zmienić ustawienia plików cookie i wycofać swoją zgodę w dowolnym momencie na stronie: Polityka dotycząca plików „cookie”. Więcej informacji znajdziesz na stronie: Polityka prywatności
Przy pomocy tego narzędzia możesz wybrać i wyłączyć narzędzia śledzące i analityczne używane na tej stronie.
Twoja przegladarka nie akceptuje plików cookie.
Włącz tę funkcję lub sprawdź, czy nie jest blokowana przez inny program
Gdy w 1996 roku bracia Anders i Jonas Björler opuszczali pokład znajdującego się u szczytu możliwości At The Gates wielu fanów skandynawskiej jazdy nie mogło przeboleć tego, że kariera twórców "Slaughter Of The Soul" tak nagle dobiega końca.
Życie nie znosi jednak próżni. Nie mogło więc dziwić, że mający zamiar założyć nowy zespół gitarzysta Patrik Jensen (ex-Seance) szybko skaperował na pokład nowej formacji rozbitków z goeteborskiego okrętu: Adriana Erlandssona (perkusja) i właśnie bliźniaków (Anders - gitara, Jonas - bas). Za mikrofonem zameldował się niepokorny Peter Dolving.
Nowy band ochrzono mianem The Haunted. A papiery do podpisania podsunęli muzykom szefowie brytyjskiej Earache Records. Mieli czuja. Debiutancki krążek "The Haunted", na którym subtelne nawiązania do melodeath metalowej estetyki wplecione zostały w ramy thrash/deathowej jazdy okrzyknięty został mianem albumu roku przez renomowany magazyn Terrorizer.
Dezercja Dolvinga nie zmąciła chemii. Nagrany z Marco Aro (także Face Down i The Resistance) drugi album "The Haunted "Made Me Do It" mordował nie mniej skutecznie niż indywidua uwiecznione na okładce płyty.
Aro zaśpiewał jeszcze na "One Kill Wonder" i podziękował za współpracę. jak wspomina muzyk w tym czasie miał bowiem trzy kochanki: muzykę, rodzinę i narkotyki. A ten ostatni romans był dla niego rosnącym zagrożeniem.
Do składu powrócił stary znajomy, Dolving i zespół punktował za sprawą znakomitego "rEVOLVEr". Powróciła surowa moc debiutu, powstała z połączenia hardcore punka i melodic death metalu. Ale szło już nowe. Dolving pokazał się jako wokalista, który nie boi się czystego śpiewu.
Kolejne krążki - "The Dead Eye" oparty na ciężarze i groove, bardziej agresywny "Versus" i zróżnicowany "Unseen" (zdaniem wokalisty "Epicki. Taneczny. Groovy.") - sprawiły, że od zespołu odwróciła się część starych fanów.
Do tego doszły wewnętrzne napięcia, które doprowadziły do rozstania z aż trzema muzykami (Dolving, Anders Björler i perkusista Per Möller Jensen). Zespół znalazł się na krawędzi rozpadu.
Jensen nie zamierzał wywieszać białej flagi. Skaperowani ponownie Aro i Erlandsson oraz nowy zawodnik Ola Englund wnieśli nową-starą energię. A "Exit Wounds" to powrót do jazdy w najlepszym, pierwotnym stylu The Haunted. Taki powrót do formy musi budzić szacunek. Tym bardziej, gdy udaje się ją utrzymać na kolejnym krążku. "Strength In Numbers" to The Haunted jaki znamy i lubimy.