Wszystkie opinie napisane przez Rafal S.
Opublikowana: 2017-10-29
Wskrzeszenie makabry
Jestem wielkim fanem starego stuffu od Pestilence, a w szczeglnoci dwch ostatnich przed rozpadem krkw - genialnych Testimony Of The Ancients i Spheres. Dla mnie Holendrzy s po prostu bogami progresywnego death metalu zaraz obok Death, Atheist, Cynic, Nocturnus. Osobicie ceni Pestilence za to, e w moim odczuciu by to jeden z najszybciej rozwijajcych si zespow metalowych, ktry z pyty na pyt wykonywa przeogromny przeskok stylistyczny. Najpierw kilka sw o okadce. Musz przyzna, e jest cakiem fajna. Jak zwykle mroczna, klimatyczna, zdecydowanie pasuje do muzyki zawartej na krku. A jak prezentuje si ta ostatnia? Chopaki zdecydowali si na powrt do korzeni. Materia ten jest bowiem zawieszony gdzie miedzy Consuming Impulse i Testimony Of The Ancients. Cao bardzo szybko wchodzi w czaszk, niczym wierto z okadki Far Beyond Driven Pantery. Wystarcz dwa, trzy przesuchania. Warto wspomnie o produkcji. To co dobre w tym wydawnictwie to to, e album okraszony zosta wietnym brzmieniem, ktre potguje ciar i intensywno kawakw. Tutaj nasuwaj mi si pewne skojarzenia z Hate Eternal - gwnie jeli chodzi o muzyczne odhumanizowanie i precyzj wykonawcz. Hansen spisa si na medal, wydajc bardzo tusty, poraajcy ciarem materia... Rezultat jest znakomity brzmienie jest pene, przejrzyste i ma duego kopa. To moe imponowa, zwaywszy na fakt, e niektrym zespoom tyle czasu ledwie starcza na nastrojenie gitary i podpicie jej do pieca. Otwierajcy album Devouring Frenzy rozpoczyna si od... wymiotw Mameliego, ktre przechodz w bardzo zgrabn death metalowa upank. Bardzo podoba mi si do krtka, ale chwytliwa powolna solwka. Czwrka czyli Hate Suicide to wedug mnie najlepszy numer na pycie. wietne riffy, rwnie dobry refren i solwka chwytajca za serce - tak mona podsumowa ten kawaek. Materia zgodnie z tym, jak pyt reklamuje wytwrnia jest brutalniejszy, szybszy i ciszy ni kiedykolwiek wczeniej. Te zmiany widoczne s od pocztku albumu, bo nowe oblicze Pestilence jest niewtpliwie wspczenie ekstremalne intensywne, bezporednie, ostre i zmasowane (nie myli z zamulonym). Nikt nie powinien mie wtpliwoci, e to bezkompromisowy death metal. Pyta jest dynamiczna, zgrabnie skomponowana i bardziej atrakcyjna ni wikszo wydawanych obecnie (z Braindrill, River Of Nihil, Becoming the Archetype, Rings of Saturn, Trigger the Bloodshed i Beneath The Massacre na czele). No i cay czas sycha, e to Pestilence a nie jakie nowomodne c dla grzecznych dziewczynek. Czekaem na monument, ktry doszcztnie pozamiata i Ressurrection Macabre wystarczyo, by ten wybitny zesp znw zaistnia w wiadomoci fanw death metalu, poniewa zadowoleni bd ludzie, ktrzy lubi dostawa po uszach od obecnego wcielenia Zarazy - zespou, ktry nie jest ju moe do oldschoolowy dla fanw swoich wczesnych dokona, a dla zwolennikw wspczesnych nurtw, takich jak djent, jest znowu nie do nowoczesny. Jest to bardzo dobra pyta, na ktrej muzyka balansuje midzy klarownoci i zagmatwaniem, brutalnoci i finezj. Z tym, e klarowna brutalno ostatecznie przewaa. Znajdziemy tu metalowy trzon wsplny z Obituary czy Morbid Angel, atonalno jak w Primus i jazzrockowe wyprawy jak w Cynic, dla dodania smaku. Pyta nie zaczyna si nudzi po kilku przesuchaniach i ma takie momenty, na ktre si czeka.
Opublikowana: 2017-09-18
Jeden z najważniejszych amerykańskich debiutów thrash metalowych!
Święta Rzesza to grupa, która nie odniosła tak spektakularnego sukcesu jak choćby rówieśnicy z tzw. Wielkiej Czwórki. Co wcale nie oznacza, że jest gorsza od któregokolwiek z nich. Inna - zdecydowanie tak! Niedoceniona przez branżę - także. Ale nie przez wiernych fanów. Gdyby wystartowali ze 3 lata wcześniej, to kto wie, jaka byłaby ich późniejsza pozycja... Po prostu nie mieli tyle szczęścia, co koledzy z Bay Area. Chłopaki z Arizony od początku mieli ten własny, rozpoznawalny południowy sznyt, którego brakowało zespołom z zachodniego czy wschodniego dla odmiany wybrzeża. Czuć tu gdzieś głęboko pod warstwą niemiłosiernego czadu lekkość bluesa, odwołania do klasycznego hard rocka spod znaku Black Sabbath, ale i ostre, szarpane hardcore'owe naleciałości, które wówczas zaczynały się dość często przeplatać z klasycznym thrash/speed metalem. Jeśli do tego dodamy oryginalną, jedyną w swoim rodzaju barwę wokalu Phila Rinda i jego zaangażowane teksty dotyczące brudnej polityki USA, zakłamanego społeczeństwa tegoż kraju podlane specyficznym poczuciem humoru frontmana, to otrzymamy kwintesencję stylu Sacred Reich. Album bez słabych punktów! Bez chwili wytchnienia. Bezapelacyjny klasyk, który MUSI znaleźć się na półce każdego szanującego się fana thrash metalu! Tu w wersji kolekcjonerskiej na 30-lecie wydania "Ignorance", w 4-panelowym digipacku z wielkim posterem, zawierającej aż 4 kawałki bonusowe i - co najważniejsze - pierwotną wersję okładki autorstwa Paula Stottlera, która onegdaj "nie przeszła", gdyż według władz Metal Blade była zbyt grindcore'owa... Za produkcję odpowiada sam zespół oraz słynny wcześniejszy producent Slayera, Bill Metoyer.
Opublikowana: 2017-09-14
Jeśli się żegnać, to w takim stylu
Candlemass nie ma słabej płyty w swojej bogatej dyskografii. Niezależnie od tego, kto stał za mikrofonem. Tu mamy ostatni długogrający album z Robertem Lowe na wokalu, znanym doskonale z innej równie kultowej formacji doom metalowej, Solitude Aeturnus.
Fantastyczne wydanie, w grubym, wypasionym digibooku z bogatą książeczką i bonusowymi płytami DVD zawierającymi: The Making Of "Psalms For The Dead" oraz Ready For Boarding: Behind The Scenes (Candlemass At The 70.000 Tons Of Metal Festival).
Pełna rekomendacja!
Opublikowana: 2017-09-14
Najlepsza płyta Nile'a od czasów "Annihilation Of The Wicked"!
Nile odchodzi tu od zabiegów, mających "zliftingować" oblicze zespołu, któremu zarzucano od dłuższego czasu, że wciąż nagrywa wariacje na ten sam temat, tyle że już bez polotu znanego doskonale z 4. pierwszych albumów. W efekcie otrzymaliśmy kilka sterylnych, pozbawionych mocy płyt, które w mniejszym lub większym stopniu zawodziły. Bogowie nadchodzą więc z ostatnim - póki co - wydawnictwem, brzmiąc znów potężnie i bez niepotrzebnych eksperymentów brzmieniowych. To album który zadowoli żelazny elektorat kwartetu z Południowej Karoliny, jak i wspomnianych malkontentów, którzy kręcą nosem, że giganci się wypalili. Zgodnie z zapowiedziami Karla Sandersa nowy album miał być brudniejszy, brutalniejszy i skoncentrowany na większej prostocie, a że Karl nie rzuca słów na wiatr, to tak też się stało! Fanów Nile nie muszę chyba więc przekonywać. Chapną całość ku chwale Ozyrysa, razem ze Sfinksem w Kairze. Tego chce się słuchać. Najlepsza płyta Nile od dobrych kilkunastu lat.
Opublikowana: 2017-08-30
Niby inny, ale wciąż niepokorny zespół
Najlepsza płyta Machine Head? Przed 27 marca 2007 roku nigdy bym nie pomyślał, że będzie to album inny niż pamiętny "Burn My Eyes".
Ale podobno tylko krowa nie zmienia zdania, a czas weryfikuje poglądy... "The Blackening" był zapowiadany przez sam zespół jako
jego najbardziej apokaliptyczne dzieło, czy wręcz jako "Master Of Puppets" XXI wieku. Buńczuczne były to zapowiedzi, ale -
jak się później okazało - prawdziwe. Ekipa z Oakland wysmażyła płytę wyjątkową, monolityczną i pozbawioną słabych punktów.
Z perspektywy dnia dzisiejszego to właśnie ona okazuje się - póki co - najdojrzalszą i najbardziej uniwersalną w całej karierze
zespołu. Energia i moc zawarta na tym krążku jest wprost niewyobrażalna, praktycznie nie do opisania słowami,
lecz mimo to warto podjąć to wyzwanie.
Chłopaki skroili płytę bardzo dobrą, przemyślaną, spójną, a przy tym rozbudowaną (niektóre kompozycje liczą sobie po
dziesięć minut). Dzięki temu album, pomimo tego, że zawiera tylko 8 numerów, trwa aż godzinę z okładem. Nie są to standardy typowe
dla thrash metalu. No właśnie. Machine Head wraz z "The Blackening" znów powraca na obszary, w których czuje się najlepiej,
czyli progresywnego, monumentalnego i epickiego thrashu. Mniej tu może groove'u i hard core'owej wściekłości, ale w zamian otrzymujemy
wysokowartościowy metal najwyższej próby! Płyta jest istną kopalnią zachwycających riffów. Dowodzą one wysokiego kunsztu muzycznego,
ale jednocześnie nie są wciśnięte na siłę, by muzyka sprawiała wrażenie bardziej technicznej. Nic z tych rzeczy. Tu każdy dźwięk
jest przemyślany i ma swoje miejsce w szeregu. Do tego dodajmy wyborne partie solowe. Duet Flynn - Demmel rozumie się jak mało kto.
Zresztą nie powinno to dziwić - obaj są dobrymi kumplami z dawien dawna, z czasów wspólnego grania w kultowym Vio-lence. Może
nie popisują się techniką, ale doskonale dopasowują swoje partie do całości. Znakomicie brzmi tu również perkusja.
Dave McClain - były garowy nieodżałowanego Sacred Reich - zabrzmiał w końcu tak, jak powinien i jak na to zasługuje ten
utalentowany perkusista. O ile wcześniej
jego perkusja bębniła dobrze, tak teraz jej brzmienie jest totalne!
Robb Flynn rozwinął się nie tylko jako gitarzysta i kompozytor muzyki, ale również jako wokalista. Śmiało można stwierdzić, że z płyty
na płytę jego wokalizy stają się coraz lepsze.
Wszystkie utwory trzymają najwyższy poziom, ale gdybym musiał wskazać na swoich faworytów, wymieniłbym "Clenching The Fists Of Dissent",
"Aestetics Of Hate", z Flynnem ryczącym chyba najostrzej w karierze, i "Halo", którego prowadzący riff za żadne skarby
nie chce opuścić mojej biednej głowy. Bo też i jest na "The Blackening"
troszeczkę miejsca na nieoczywistą chwytliwość. Dodając do tego wszystkiego świetną grę sekcji z karkołomnymi przejściami
pana bębniarza i odpowiednią, mimo trudnego materiału, produkcję, wyda się nam, iż mamy przed sobą dzieło kompletne! Klasyk - nic dodać, nic ująć.
Opublikowana: 2017-07-30
Żelazny Ron
Iron Reagan to zespół złożony z muzyków grających także w Municipal Waste, Cannabis Corpse, Mammoth Grinder i Darkest Hour to w trzeciej pełnej już odsłonie totalny żywioł! Muzycznie "Crosover Ministry" jest kolejną wersją wszystkiego, co już wiele razy słyszeliśmy, ale w najlepszym, odświeżonym wydaniu. Ram gatunku nie przesuwa, stereotypów nie burzy, niczego nietypowego nie próbuje odkryć, bo i po co? Chyba nie tego oczekujemy od crossoverowej napierdalanki. To jest, krótko mówiąc, potężny kopniak w zadek! Brutalny, chamski i bezpardonowy. Wiadomo, że thrash/crossover rządzi się kilkoma oczywistymi prawidłami, że nie sposób grać tej muzyki inaczej, stąd jednowymiarowość trzeciej płyty kwintetu z Richmond i wniosek, że nawet niezbyt nowatorskie petardy stanowić będą potężną eksplozję dla całej sceny thrash metalowej. Chłopcy grają zarówno z impetem, luzem i bez napinki, jakiego mogą im pozazdrościć całe tłumy podobnych kapel. Iron Reagan nie włażą też w tyłek nikomu. Są przeciw wszystkim i wkurzeni na wszystko. Jest to krążek typowy dla metalowych rebeliantów. I nie piszę tego z negatywnym uprzedzeniem. Spodziewałem się, że będzie szybko, crossoverowo-hardcore'owo, punkowo i tak jest. Całe szczęście! Coś dla fanów M.O.D., Suicidal Tendencies, Leeway, Nuclear Assault, D.R.I., Cro-Mags, S.O.D., Municipal Waste czy święcącego ostatnio zasłużone triumfy, genialnego Power Trip.
Opublikowana: 2017-06-25
Stary dobry Deftones
Pragnę uspokoić wszystkich tych, którzy obawiają się sięgnąć po zawartość nowej płyty Deftones z powodu jej kolorowej, „sofciarskiej” okładki prezentującej lecące w powietrzu stado różowych flamingów. Spokojnie, kwintet z Sacramento nie zdradził swojej charakterystycznej i latami budowanej stylistyki, nawet o krok nie przybliżając się do soft rocka czy, o zgrozo, popu. Oczywiście do brutalnego gore grind core’a, co mógłby sugerować tytuł, także nie. ;) Jednocześnie zachował swoje doskonale już znane specyficzne podejście do oprawy wizualnej, decydując się na tak dziwaczny i nietypowy cover. Może wokal Chino Moreno jest bardziej piosenkowy niż zwykle, ale on sam nigdy nie krył fascynacji manierą wokalną Roberta Smitha, Billy’ego Corgana, Perry’ego Farrella czy nawet Morrissey’a, więc nie powinno to specjalnie dziwić. Za to w warstwie muzycznej mamy do czynienia z istną gitarową ścianą dźwięku, podbitą ultraniskim basem, z elektronicznymi plamami na dodatek. Płyta to mocno skondensowana, o mocarnym brzmieniu, monumentalna i bogata w mieniące się rozmaitymi kolorami nastroje. I właśnie wielobarwność, pełnia skrajnych uczuć, różnorodność stanowią o jej sile. Bazując na starych, sprawdzonych recepturach Deftones stworzył od serca coś nowego i porywającego, niezwykle emocjonalnego i frapującego. Choć zespół jest uważany za jednego z ojców chrzestnych nu metalu, trudno jednoznacznie zaszufladkować ich muzykę, a ten krążek jest kolejnym tego znakomitym dowodem. Ta łatka jest tyleż trafna co myląca, bowiem elementów składowych jego muzyki jest znacznie więcej niż choćby u Korna czy Slipknota, a więc flagowych reprezentantów gatunku. Eklektyczność którą muzycy podbili serca tysięcy fanów, tym razem została mocniej wyakcentowana niż na dwóch poprzednich wydawnictwach. Jak zwykle mnóstwo tu kontrastów opartych przede wszystkim na czystym śpiewie zestawionym z kontrapunktującymi ciężkimi, przybrudzonymi gitarami. Oczywiście Chino potrafi się wydrzeć i chętnie tę umiejętność prezentuje. Wszystko jednak w iście aptekarski sposób wyważonych proporcjach. Bez przesady i wtedy, kiedy trzeba. Mimo że materiał zawarty na „Gore” jest tworem świeżym i zarazem świadectwem, że zespół swego ogona zjadać nie zamierza, mnie osobiście kojarzy się najbardziej z muzyką zawartą na „White Pony”, bodaj najlepszym krążkiem grupy zaraz po „Around The Fur”. Podobnie jak on wymaga skupienia i odkrywa swoją złożoność dopiero po którymś z kolei przesłuchaniu. Album to bardzo melodyjny, ale nie są to melodie mające za zadanie jak najczęściej gościć w rozgłośniach radiowych. Za dużo w nich ponurej psychodelii, depresyjnej klaustrofobii i nieoczywistych dźwięków, co tylko dowodzi, że kapela konsekwentnie nie czyni umizgów w kierunku zdobywania szerokich mas fanów. Szacun! Ci którzy lubili Deftones, dzięki „Gore” w swym umiłowaniu się utwierdzą, a ci którzy dopiero się z nimi stykają, mogą od owej mrocznej, pozornie monotonnej i leniwej, ściany się odbić. Sam byłem początkowo nieco niechętny temu albumowi, ale postanowiłem dać mu szansę i naprawdę warto było odkryć te wszystkie głęboko ukryte smaczki aranżacyjne. Nie ma tu co prawda kawałków na potencjalne przeboje, a transowe i zarazem posępne kompozycje, niekiedy inspirowane pinkfloydowym rockiem progresywnym, wynikają logicznie jedna z drugiej, dlatego trzeba tej hipnotyzującej płyty słuchać wyłącznie w całości, by zrozumieć ten zmyślnie utkany patchwork. Celowo nie opisuję poszczególnych utworów, bo najzwyczajniej nie ma sensu rozbijać na czynniki pierwsze tego monolitu, a o każdym można by napisać osobną recenzję. Dość powiedzieć, że „Gore” jest z premedytacją popełnionym dowodem ciągłego owocnego rozwoju i twórczej oryginalności grupy. Sporo tu rzeczy typowych dla Deftones, ale przede wszystkich tych, za które jest on lubiany i szanowany, zarówno w warstwie czadowej, energetycznej jak i tej bardziej atmosferycznej.
Opublikowana: 2017-04-27
Koszmar konserwatywnej Anglii
Jeśli ktoś z młodszych słuchaczy myśli, że prawdziwy bum na black metal zapoczątkował Mayhem i reszta ich skandynawskich pobratymców, z formacją Bathory na czele, również aspirującą do tytułu pionierów czarnej polewki, powinien zrewidować poglądy. Ojcami chrzestnymi nie tylko black metalu, ale w ogóle wszystkich ekstremalnych odmian metalu, są muzycy brytyjskiej grupy Venom. Nawet kolesie z Hellhammer/Celtic Frost musieli przyznać angolom palmę pierwszeństwa. Nie trzeba chyba też tłumaczyć, skąd wzięła się nazwa najbardziej, bluźnierczej i demonicznej odmiany metalu? Co prawda Venom debiutował płytą "Welcome To Hell", rozpętując niemałe zamieszenie szokującą stylistyką muzyczną, ale i pierwszymi w dziejach rocka tak dosadnymi tekstami oddającymi cześć rogatemu. Nie mniej to album "Black Metal" rozpętał prawdziwe piekło, kontynuując i doskonaląc ścieżkę obraną na poprzedniczce! Wiele osób po dziś dzień uważa "dwójkę" Venom za najbardziej śmiercionośną, diabelską muzykę na najwyższym poziomie intensywności i agresji. Lars Ulrich przyznał kiedyś: "Gdyby nie Venom, nie byłoby nas. thrash, speed, death metal? Venom to wszystko rozpoczął.? Również Kerry King ze Slayera przyznał, że to nie kto inny jak Venom zdetonował całą tę black i thrash metalową eksplozję, łamiąc reguły i podejmując nie lada ryzyko, wydając na światło dzienne tak bluźnierczy album. King: ?Venom był najlepszym zespołem na świecie, mając równocześnie najgorszych muzyków w składzie. Ciągle słucham ?Black Metal? i wciąż robi on na mnie ogromne wrażenie. Widuję od czasu do czasu Cronosa I mogę powiedzieć, że on jest kimś w rodzaju Supermana. Nawet gdy jest ubrany zwyczajnie, to wiedz że pod spodem są gwoździe i ćwieki!? Jakby więc nie patrzeć ?Black Metal? to najważniejsza płyta w dorobku brytyjskiego zespołu i jeden z najbardziej prominentnych, wpływowych albumów w dziejach szeroko pojmowanego heavy metalu. Płyta jest powszechnie uważana za istotny czynnik kształtujący odmiany, głównie thrash metal, death metal i black metal. Niezależnie od tego, jak bardzo muzyka zawarta na albumie jest inna od obecnie rozumianego black metalu nadal jest uważana za ekstremalną i otaczana prawdziwym, zasłużonym kultem. Płyta została nagrana w zaledwie 7 dni (to i tak sporo, bo ?Welcome To Hell? w 3?). Sam Venom z zespołu podziemnego szybko awansował do mainstreamu. Było to spełnienie marzeń Cronosa, którego całe życie kręciło się wokół muzyki i zarazem spełnienie największego koszmaru angielskich konserwatystów. Wracając do Mayhem, wskrzesił on raczej tzw. Drugą falę black metalu utożsamianą dziś z bardzo popularnym już i mainstreamowym gatunkiem? Zresztą Mayhem swą nazwę zaczerpnął od jednej z piosenek, która nosi tytuł "Mayhem With Mercy" z debiutu Venom oraz nagrali kompozycję "Witching Hour" na minialbumie "Deathcrush". Pozycja obowiązkowa! Tu w wersji remasterowanej z masą bonusów, na czele z przebojowym "Nightmare".
Opublikowana: 2017-04-27
I tak narodził się Heavy Metal
Kiedy w 1970 roku na rynek trafiał debiutancki duży krążek czterech młodych chłopaków z Birmingham, nikt nie przeczuwał, że będzie on początkiem zupełnie nowego sposobu myślenia o muzyce. Album, ozdobiony na okładce jedynie nazwą grupy i wizerunkiem tajemniczej kobiety na tle posępnego młyna, miał stać się kamieniem milowym w historii muzyki rockowej. Ale w piątek, 13 lutego 1970 jeszcze nikt tego nie przeczuwał… Trzeba przyznać, że debiut Black Sabbath rozpoczyna się imponująco. Odgłosy burzy, dzwony i niesamowity, posępny riff, który przez lata powracał w niezliczonych mutacjach. Tytułowa, a jednocześnie stanowiąca nazwę zespołu kompozycja stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii rocka. Takiej muzyki świat jeszcze nie słyszał! Niesamowite, mroczne i ciężkie riffy, tajemnicze teksty, świetne solówki Iommiego, nowatorska i szalona gra Butlera na basie, ostre walenie w bębny Warda i czasami wręcz histeryczny śpiew Osbourne'a powodują, że nawet dziś, po 47 latach od wydania, „Black Sabbath” wciąż sprawia ogromne wrażenie i inspiruje kolejne pokolenia muzyków. Ileż to znanych zespołów powołuje się na Black Sabbath: Metallica, Slayer, Judas Priest, Iron Maiden, a nawet Nirvana - to tylko kilka najsłynniejszych przykładów, a jest ich dużo więcej. „Black Sabbath” to płyta, której każdy fan mocnego grania (i nie tylko) musi posłuchać, chociażby po to, żeby później nie narażać się na ośmieszenie, twierdząc że prekursorem metalu jest... Metallica (naprawdę żałosne stwierdzenie, ale już je wielokrotnie słyszałem). Album może się nie podobać, jednak każdy powinien go znać! Ale po kolei.
„Black Sabbath” - jedna z najważniejszych piosenek w całej historii metalu, którą każdy powinien choć raz w życiu usłyszeć. Wspaniały tajemniczy wstęp (burza, padający deszcz i dzwoniące w oddali dzwony) powoduje, że ciarki przechodzą po plecach… Nagle wchodzi Iommi ze niezwykle mrocznym i ciężkim riffem, Ward wali w bębny jak oszalały i Ozzy zaczyna recytować słynne słowa: "What is this that stands before me/ figure in black which points at me..." (niewtajemniczonych informuję, że utwór opowiada o człowieku, który umarł i ma trafić do piekła). Przez dwie zwrotki panuje niesamowita atmosfera, którą przerywa nagłe przyspieszenie i końcowa, rewelacyjna solówka Iommiego. Rewelacja, utwór po prostu powala z nóg! „The Wizard” - kolejny intrygujący wstęp, odegrany tym razem na harmonijce ustnej doskonale współgrającej z gitarą (jest to jedyny utwór BS, w którym słyszymy ten instrument), potem świetny riff i linia melodyczna z niesamowitym Wardem i doskonałym wokalem Ozza. „Behind The Wall Of Sleep” - świetny i niezwykle melodyjny motyw początkowy przechodzi w kolejny ciężki riff z mocno wyeksponowanym basem, po chwili słyszymy ciekawie przetworzony głos Ozzy'ego (m.in. efekt echa). Wszystko super, ale trochę szkoda niewykorzystania odlotowego wstępu. „N.I.B” - kolejny klasyk metalu. Kto nie słyszał nigdy wstępu do tego utworu, powinien się wstydzić. Ponad czterdziestosekundowa niesamowita solówka zagrana na basie przez Geezera Butlera do dziś robi ogromne wrażenie i pozostaje jednym z najsłynniejszych zagrań basowych w historii muzyki. Geezer napisał także doskonały tekst, mówiący o diable, który zakochał się w Ziemiance i zmienił się nie do poznania (zaskakujące zdanie na zakończenie: „My name is Lucifer/Please take my hand”.) Poza tym słyszymy kolejny przygniatający riff i super solówkę Iommiego. „Evil Woman (Don't Play Your Games with Me)” - cover piosenki mało znanego amerykańskiego zespołu Crow. Jest najbardziej melodyjny na płycie, z chwytliwym refrenem („Evil Woman don't you play a game with me”) i doskonałym Butlerem szalejącym na basie. Pierwszy singiel w historii zespołu. Ostatnie trzy numery, charakteryzują się dużymi wpływami bluesa i jazzu (wcześniej chłopaki w zespole o nazwie Earth grali właśnie taką muzykę) i wyraźnie różnią się od poprzednich kawałków. „Sleeping Village” - króciutki czterowersowy tekst, opowiadający o tajemniczym krajobrazie, bardzo dziwnie zaśpiewany przez Ozzy'ego, a potem długa improwizacja Iommiego. Podobają mi się fragmenty, bo całość jest chyba trochę zbyt długa. „Warning” - mimo, że to cover nagrania zespołu Ansley Dunbar's Retaliation, wykonanie Black Sabbath można uznać za absolutny killer całego albumu. Jak dla mnie mistrzostwo. Lirycznie, ostro, namiętnie, melodyjnie i momentami mistycznie. Jeśli posłuchacie Black Sabbath – odnajdziecie tu wszystkie elementy, jakimi charakteryzuje się ich muzyka. Ba, odnajdziecie tu elementy, jakie później przez lata wykorzystywać będą rzesze naśladowców, tworzących metal o różnych odcieniach. „Wicked World” - niezwykle dziwny, o nietypowej budowie. Zaczyna się od rewelacyjnego riffu, przerywanego waleniem Warda w talerze, potem tempo zmienia się na bardzo powolne i pojawia się dziwaczny antyśpiew Ozzy'ego. W połowie utworu kolejna zmiana tempa i Iommi gra rewelacyjną solówkę, po czym kolejna zwrotka, a po niej... początkowy riff i koniec. Utwór może się nie podobać, ale dla mnie jest świetny. To już koniec. Wydawać się może niewiarygodne, ale nagranie tegoż albumu zajęło osiem godzin i kosztowało 1200 dolarów! Efekt tej króciutkiej sesji nagraniowej przeszedł najśmielsze oczekiwania. Black Sabbath z miejsca dołączył do muzycznej czołówki tamtego okresu i uraczył nas potem jeszcze wieloma znakomitymi albumami. Zespół wzbudzał także niezdrowe emocje: mroczna atmosfera, niesamowite teksty, niezwykle ciężkie riffy, na dodatek odwrócone krzyże na okładce (wytwórnia umieściła je mimo stanowczego sprzeciwu zespołu), spowodowało iż grupa została uznana za satanistów, co oczywiście jest kompletną bzdurą.
Opublikowana: 2017-02-20
Chuck pożegnał się z klasą
Uważam album "The Fragile Art Of Existence" za dzieło genialne i godne oceny 5/5. Muzyka z tego krążka jest kwintesencją czadu, a jednocześnie przykładem dobrego smaku i ciągłej progresji Chucka Schuldinera. Doskonałość aranżacyjna, melodie na długo wbijające się w pamięć, głębia wyrazowa, wirtuozeria wykonawców. Muzyka jest bardzo przystępna, pomimo mnóstwa fajerwerków technicznych, pięknych przestrzennych solówek, fajnych, ciętych, pomysłowych riffów, wszędobylskiego, zwariowanego basu... Nawet fakt, że niektóre momenty zahaczają o cięższy power metal nie jest specjalnie irytujące - co więcej każdy utwór jest inny i leży pod nim jakiś ciekawy pomysł. Nad albumem unosi się bardzo mroczny, smutny nastrój, jakby zwiastujący nieszczęście Chucka. Również teksty są pełne żalu, bólu, walki z przeciwnościami losu, osamotnieniu jednostki i jej bezsilności wobec biurokratyzmu, formalizmu i obojętności. "The Fragile Art of Existence" to płyta dla każdego, kto ceni sobie ambitne metalowe granie. To jeden z tych albumów, dzięki którym możemy dumnie powiedzieć, że metal to prawdziwa sztuka. Dobrym kontrargumentem dla oponentów może być również fakt, że płyta została opatrzona dużo bardziej organicznym brzmieniem niż krystalicznie niemal klarowny w tej płaszczyźnie "The Sound of Perseverance". No i nie można również powiedzieć, że duch muzycznej ekstremy poszedł tutaj tak do końca w las (choćby "Believe"). No i teksty gospodarza imprezy, które pokazują, że nie każdy, kto gra power śpiewa o smokach, rycerzach i cycatych dziewojach. Dzieło skończone, dojrzałe, doskonałe.