Wszystkie opinie napisane przez Rafal S.
Opublikowana: 2017-02-19
Esencja oldschoolowego death metalu
Last One on Earth, nagrany w 1992 roku, to drugi album w dorobku kapeli i najprawdopodobniej najważniejszy w ich całej karierze. Szaleńczy i niezwykle surowy death metal z doomowym posmakiem i charakterystycznym wokalem Martina van Drunena (który zaraz po nagraniu tegoż długograja został wywalony z zespołu na zbity pysk na rzecz Rona van Pola, co z resztą niekorzystnie wpłynęło na sam zespół), a także niezwykle przemyślanymi tekstami poruszającymi takie tematy jak śmierć, wojna czy potępienie, stał się jedną z ikon undergroundu na długie lata. Muzyka jest ciężka i utrzymana w iście funeralnym nastroju. Ta płyta ma doskonałe, zgniłe, grobowe brzmienie i cmentarne motywy zdobiące wkładkę są jak najbardziej na miejscu. Oczywiście jest to cmentarz ciemny i spowity mgłą, na którym jest wilgotno, duszno i nieprzyjemnie. Gitary są ociężałe, często wręcz powolne, ale za to niemiłosiernie gniotące, jakby przysypywały człowieka grubą warstwą ziemi, dodatkowo bezlitośnie ubijaną przez buldożerowy bas. Czasem następuje przyspieszenie, ale bez przesady, nie należy spodziewać się pędzącej ekwilibrystyki. Tutaj wszystko jest proste i miażdżące. Pozycja klasyczna od dawna!
Opublikowana: 2016-12-04
Na młot Thora!
O ile nie przepadam za melodyjnym death metalem, z wyjątkiem takich perełek i zacnych aktów jak stare (!) Arch Enemy, At The Gates, In Flames, Darkane, Soilwork czy Dark Tranquillity, to za Amon Amarth dałbym się zmiażdżyć Thorowi jego Mjolnirem, ponieważ ten zespół znakomicie udowadnia, że można efektywnie połączyć zabójcze tempo i moc z porządną, nieprzesłodzoną melodyjnością, nie popadając jednocześnie w tworzenie metalowego kiczu. To ten wyjątkowy zespół, który udowadnia, że etykietka „melodic death metal” to nie oksymoron czy nadużycie i jest na szczęście odległą wyspą od tych wszystkich tandetnych melodyjnych bandów, które pogrywają obecnie na Półwyspie Skandynawskim. Rzeźnia dokładnie taka, jaką lubię. W moich oczach Amon Amarth urasta do rangi jednego z najlepszych w branży zawodników wagi ciężkiej. Intensywnie pracujące dwukopy, niemiłosiernie tłukące marszowe tempo i charczący growling które sprawiły, że poczułem się jak w epicentrum zajadłej walki nordyckich wojowników. Topory śmigają mi nad głową razem z uciętymi łbami i członkami zabitych, a kolejne ciosy sieką wrogów na pół z taką siłą, że aż drży ziemia cała. Czuję w tych dźwiękach słodkawy zapach krwi, stęchliznę gnijących trupów, chłód porośniętych mchem skandynawskich krain. Nasuwa mi się na myśl srogi Odyn, gromiący legendarnym, śmiercionośnym orężem. Widzę nadciągającą armadę złowrogich drakkarów… Właśnie takie mam odczucia słuchając albumu „The Crusher” z 2001 roku. To świat nieposkromionych einherjerów Północy, wojów przemierzających pod protekcją Tyra, złowrogą morską toń i nie omieszkujących robić użytku ze swoich mieczy, włóczni, trójzębów i tarcz. Zespół napiera niczym olbrzymi taran i porywa mnie w niebezpieczną podróż po wyjątkowo mrocznych czasach począwszy od ery przybycia do zimnej Skandynawii pierwszych chrześcijańskich pielgrzymów, poprzez prześladowania przez tychże chrześcijan wyznawców plemiennych wierzeń, aż do triumfalnego powrotu prastarych bóstw podczas apokaliptycznego Ragnarok, z którego wyłania się nowy świat i następuje epoka szczęśliwości bez przemocy i wojen. Zdecydowaną zaletą tej kompozycji jest optymalne, doskonale wyważone w mojej opinii połączenie melodyjności i tego, co swojsko nazywać można kopem w zadek. Jest zdecydowanie cięższy i ostrzejszy niż następujące po nim utwory z późniejszych krążków. „Bastards Of A Lying Bacon” to esencja stylu Szwedów, pełna furii i pasji, które były charakterystyczne dla Amon Amarth sprzed czasów „Fate Of Norns”. Słuchając tego numeru odzwierciedlającego death metalowe szaleństwo i furię z jaką przez lata grał ten zespół, mam ochotę przyszykować pochodnie i widły albo pochwycić w dłoń dwuręczny topór i zaprowadzić porządek w okolicy! Są w tym utworze zmiany tempa, zrywy i fajerwerki, ale co najważniejsze, jest moc! Ta soczyście krwiste metalowe mięcho, energia, dzięki której głowa sama rwie się do szalonego headbangingu, a stopka do tupania. Moim zdaniem to muzyka dla tych, którzy wymagają od kapeli, żeby robiła coś więcej oprócz samego hałasu. Zespół niezwykle sprawnie połączył w nim elementy klasycznego szwedzkiego death metalu z melodyką heavy. Zresztą, na całym albumie nie brakuje epickich motywów i solówek, co w zasadzie jest stałym elementem kanonu ich muzyki oraz stylu identyfikującego się z wikingowskimi klimatami. Moim zdaniem kolejną zaletą twórczości Amon Amarth jest to, że każdy utwór na tej płycie opowiada pewną historię, która jest wyraźnie czytelna mimo dość szybkiego tempa i wybuchających dookoła kotłów. Ogromnym atutem jest też ciekawy i perfekcyjnie wyraźny growling tego wielkiego orka Hegga – jak choćby we frazie: „Soon you’ll all be stone cold dead! We’ll tare your souls apart!” oraz waląca obuchem po głowie masywna produkcja. Ten album to niespotykanie solidna dawka bardzo głośnego, ultraprzebojowego metalu o cieszących się złą sławą zabójcach z Północy, w której wymieszano charakterystyczne patenty Amon Amarth zespołu ze świetną melodią. Klasyk!
Opublikowana: 2016-05-29
Moc, moc, moc!
Ci Szwedzi w ciągu kilku lat stali się niepodzielnymi właścicielami wspaniałej umiejętności pisania utworów zarówno chwytliwych, podnoszących na duchu, jak i energetycznych, nadających się do tego, by przygotować się do metalowego boju, ewentualnie szalonego moshpitu. Są w tym dobrzy i nie zamierzają opuszczać swojego terytorium niczym głodne wilki. Zespół ten na „Once Sent From The Golden Hall”, „The Avenger” i „The Crusher” wytworzył swój własny, niepowtarzalny styl i zachwycił mnie swoim specyficznym, melodyjnym viking death metalem oraz jak najlepiej rozumianą przebojowością i mocą. Urzekła mnie melodyjność, energia, ryk wokalisty, podniosły nordycki klimat i rytmika. Każdy ich utwór z tego okresu jest wartościowy i ma swoją własną duszę. Każdy kryje jakąś fascynującą opowieść. Potem, gdy już poznałam następny krążek, czyli magnum opus kapeli, „Versus The World” z genialnym otwieraczem „Death In Fire”, zaniemówiłem! Moc, moc, moc! To jeszcze czasy surowego, pełnego mocy walenia po pysku, które trafia w mój muzyczny odpowiednik punktu G. Oprócz tych już wymienionych jest również inny wspólny mianownik dla wszystkich artystycznych dokonań Amon Amarth, otóż ich dzieła są po prostu zajebiste i nie inaczej jest w przypadku tej piosenki. Brzmienie jest jeszcze potężniejsze, pojawia się cała masa nowych motywów, ogromna dawka czadu i wspomnianej chwytliwości, podana w lawinie szybkich i średnich temp. Ciężkie choć melodyjne gitary, zdarty drapieżny growling i jakaś specyficzna, nieprzenikniona aura towarzysząca temu zespołowi powodują, że jaki numer by się nie zaczynał, od razu mi się podoba i to już przy pierwszym przesłuchaniu. Czwarty długogrający album zespołu w każdej swojej sekundzie potwierdza jego wielkość i klasę tej hordy. Wszystkie dziewięć utworów trzyma bardzo wysoki poziom, wychodząc naprzeciw moim jako wiernej fanki oczekiwaniom i uderza ognistym podmuchem w świadomość, aby za każdym razem podobać mi się jeszcze bardziej. Jak na każdej dobrej lub bardzo dobrej płycie, można jednak wyróżnić momenty czy utwory, które zasługują na szczególne uznanie i jak już pisałem jest to „Death In Fire”, ale po prawdzie kupuję cały album – od pierwszej do ostatniej minuty. Ten kawałek jest niesłychanie dziarski i witalny, głównie ze względu na przebojowy refren, a gdy kapela wchodzi na wyższe obroty i wypruwa flaki z instrumentów, to robi się piekielnie gorąco! Serwowane szczodrze riffy i melodyjna solówka są tak smakowite, że wywołują u mnie uśmiech satysfakcji. Mocny, wściekły, a zarazem bardzo nośny numer, który dosadnie uświadamia, że Amon Amarth częściej nawet niż dotychczas, sięgają po nieco przyjaźniejsze, klasycznie heavy metalowe rozwiązania. Doprawdy trudno spokojnie usiedzieć w miejscu i nie wrzasnąć razem z Johanem: „Storm of lethal flames. Only death remains. Ragnarok is closing in. Die for honor, glory, death in fire!” To że wymieniłam tylko ten kawałek, a inne pominęłam, nie oznacza wcale, że są one jakieś gorsze. Amon Amarth posiada bowiem taką niesamowitą cechę, że co by nie grali, to z góry wiadomo, że będzie dobre. Mają jakąś taką niesłychaną moc sprawczą, jakąś tajemniczą magię, która powoduje, że czego się dotkną, od razu zamienia się to w złoto. Każdy dźwięk, każdy riff, każda zagrywka, każda solówka utrzymane we własnym niepowtarzalnym stylu, pozwalają delektować się tą muzyką, a siarczyste brzmienie gitar i budzące trwogę wokale można katować w nieskończoność, bez obawy, że się kiedykolwiek znudzą.
Opublikowana: 2016-05-09
Mściciel
Johan i spółka przyzwyczaili mnie do tego, że nawet jeśli jakiś ich album zbiera od fanów baty – słusznie czy raczej niesłusznie - jak to drzewiej bywało np. w przypadku „Twilight of the Thunder God” czy „Surtur Rising”, to i tak zawsze mogę znaleźć na nim sporo zacnych, cieszących ucho hiciorów. Kwintet ze Sztokholmu wyrobił sobie przez ponad dwadzieścia lat działalności bardzo dobrą markę i w moim odczuciu konsekwentnie wydaje na świat w równe, solidne albumy. W swojej klasie Amon Amarth wiedzie prym i niszczy wszelką konkurencję. Jeśli jednak mam wskazać ten ulubiony album, jest to majestatyczny, epicki „The Avenger”, po usłyszeniu którego różowe kapcie w kształcie świnek spadły mi z nóg! Szwedzi nie serwują w nim karkołomnych łamańców rytmicznych i akrobatycznych zagrywek czyli typowo deathowej pożogi. Ich potęga tkwi w prostocie i niezwykłej atmosferze. O bezmyślnej masakrze nie ma mowy. Faktem jest natomiast, iż to muza cholernie ciężka! Gęstość wściekłych i brudnych dźwięków budzi trwogę i powoduje żałosne jęki o litość, a niedźwiedzi growling Hegga wrzeszczącego ku chwale wikingów, potrafi chwycić za krocze! Tak, to iście diabelski wyziew. Dodajmy do tego jeszcze masywne i walcowate zagrywki gitar, mocarne riffy, marszowy rytm, miażdżące brzmienie i perkusję o impecie armatniej kuli, to otrzymamy prawie pełen obraz tej kompozycji. Utwór tytułowy to kwintesencja albumu, a zarazem jego najjaśniejszy punkt oraz jeden z najlepszych utworów grupy, z całym inwentarzem wybornych klasycznych riffów i świetnym refrenem. To kroczący potwór, okraszony wspaniałą powagą i wgniatającym błonę bębenkową ciężarem. Muzyka tak intensywna, że wrażliwsi słuchacze mogą zaliczyć zejście na zawał serca po wciśnięciu na odtwarzaczu przycisku play! A są przecież jeszcze takie pociski jak wyborny „Metal Wrath” ze swoim dramatycznym początkiem i „God, His Son And Holy Whore”, a więc kawałki szybsze i tak naszpikowane nienawiścią, że aż włos jeży się na tyłku. Utwory „The Last With Pagan Blood”, “North Sea Storm” czy “Legend Of The Banished Man” także tłuką po czaszce! Niemniej track „The Avenger” ma bodaj największy współczynnik mięsistego i zakutego w zbroję metalu, zagranego z polotem, finezją i wspaniałym, a co najważniejsze - nie tandetnym, patosem. Świetne ostre gitary, wpadający w ucho riff a do tego przytłaczająca perkusja i wspomniany Johan, którego wokalu opisywać nikomu nie trzeba. Pod względem kompozycyjnym Szwedzi osiągnęli tutaj mistrzostwo, nie poświęcając jednak ani trochę miary death metalowej surowości na rzecz bombastycznej atmosfery. Wraz z kolejnymi numerami płyta ta coraz bardziej nabiera rumieńców. Wracając jednak do mojego ulubionego tytułowego utworu, to warto zauważyć, że pod nawałem chaosu i brutalności, kryją się chwytliwe melodie, niemal przebojowe, oczywiście na tyle, na ile death metal może być przebojowy. Mnóstwo tu epickości i stalowego ciężaru. Wybitnie mi pasuje to Amonowe melodyjne wcielenie stworzone przez tych brodaczy, łączące oldschoolową surowiznę, powerowy patos, zagrywki, riffy i solówki rodem z klasycznego heavy, growling i aurę nordyckiej mitologii. Jest wpierdol, jest melodia i jest Thor! Mam nadzieję, że ten znakomity zespół jeszcze długo i niepodzielnie będzie dzierżył w tej stylistyce palmę pierwszeństwa.
Opublikowana: 2016-05-09
All hail Vikings!
Na tej płycie nie uświadczysz grania na jedno kopyto, kiedy trzeba muzycy przyspieszają, serwując świetne, klimatyczne melodie. Dokładają do tego naprawdę piekielnie ciężkie riffy, szybkie, zgrabne solo i konkretne bębny. Numery te brzmią niczym hymny wojenne z powodu tych wszystkich patentów wzniosłych niczym bojowa pieśń, mająca za zadanie zmotywować do walki. Można do nich wracać naprawdę często i z niekłamaną radością machać przy tym bańką. Mocne, soczyste i dosadne kawałki zabijają, miażdżą i rozdrabniają na małe kawałeczki. Te utwory odtworzone głośno sieją spustoszenie, i wierzcie mi, wiem co mówię, ja nie mogę tych numerów słuchać cicho. Pod postacią ostro ciętych, kąśliwych, silnych riffów okraszonych wyrazistymi solówkami zespół wyniósł swoją muzykę na nowy poziom. Gorąca, skandynawska krew kwintetu daje o sobie znać w każdym. Potężny, niedźwiedzi ryk ogromnego frontmana Johana Hegga nie jest bynajmniej upiększany komputerowymi bajerami, dzięki czemu brzmi szczerze, autentycznie i zabójczo. Doskonale wspomaga go starszy kolega po fachu Lars Goran Petrov w kompozycji „Guardians of Asgaard”. Amon Amarth kładzie w tym swoim koncertowym już szlagierze jeszcze większy naciska na epickość i atmosferyczność, niż miało to miejsce wcześniej, gdzieś pomiędzy nie wciskając nutę melodii, posługując się marszowym death metalem, łagodzonym czy raczej urozmaicanym przez naprawdę piękne melodie gitar. Więcej tu dbałości o podniosły nastrój niż deathmetalowego kopa. Więcej średniego tempa, spokojnych i monumentalnych momentów niż szybkich riffów czy anihilujących blastów. Moim zdaniem ma to jednak swój urok, bo to album naprawdę niezwykły, pełen mrocznej, skandynawskiej melancholii. Wciąż deathmetalowy, lecz demonstrujący nieco inne, bardziej nastrojowe oblicze Szwedów. „Guardians Of Asgaard” to chyba najlepszy utwór Amon Amarth w historii. Może nie tyle dojrzalszy i bardziej techniczny od wcześniejszych kompozycji, z pewnością jednak bardzo intensywny i bez dwóch zdań świetny pod względem klimatu. Doceniam u Szwedów stałą konsekwencję, nienaganny warsztat i coraz większą umiejętność pisania naprawdę dobrych utworów jak ten, z pięknymi melodiami, a także nieco bardziej narracyjny charakter niż wcześniej. Są w nim zawarte główne wyznaczniki niepodrabialnego stylu zespołu czyli melodyjne riffy, przebojowy refren, głęboki growling, średnie tempo, dodatkowo chóralne okrzyki i dobra solówka gitarowa.
Opublikowana: 2016-05-09
Walhalla czeka...
Na szóstym studyjnym albumie Szwedów większość kompozycji ma co prawda prostą budowę, ale właśnie w tej prostocie jest metoda. Wokal i melodia współgrają tu ze sobą tak wyśmienicie, iż ta epicka płyta ma potencjał, by spodobać się nawet tym słuchaczom, którzy na co dzień nie mają nic wspólnego z ekstremalnym metalem. Amon Amarth to istna machina wojenna o niszczycielskiej sile i wprost szaleńczej furii. Ten album jest świeży jak mroźne skandynawskie powietrze, pełen energii. Obcujemy za jego sprawą z muzyką bardzo dynamiczną, naszpikowaną chwytliwymi, przebojowymi melodiami. „Rozśpiewane” gitarki bezbłędnie się uzupełniły z surowym, mocarnym growlem wokalisty. Tak niskiego i głębokiego wokalu nie słyszałem dawno u nikogo, co nie jest wcale takie oczywiste w czasach dominacji metalcore’a. Johan jako czołowy growler dał z siebie wszystko, wywrzeszczał bebechy i pokazał w tym utworze swoją niepodważalną klasę oraz olbrzymie umiejętności. Ciężkie gitary brzmią cudownie, melodyjnie i wprost majestatycznie. Gołym uchem słychać, że „With Oden on Our Side” to dzieło pierwszorzędne, z klasą, dopracowane niemal do perfekcji, uzbrojone w szarpane, i zarazem przebojowe, riffy świetnie wkomponowały się w towarzyszącą temu prostą, miarową pracę perkusji. Ta dzika bestia kipi energią sama w sobie! Te kawałki naprawdę mogą spodobać się zarówno fanom grania z przytupem jak i osobom szukającym bardziej wytrwanego i szczegółowego muzycznego punktu zaczepienia. Nie każdy tak potrafi grać, a już z pewnością nie każdy umie stworzyć takie szlagiery, ale z niezwykłym polotem. Warstwa liryczna albumu doskonale się zgrała z instrumentami, jedna partia logicznie wynika z drugiej. Powolne riffy natychmiast wymuszają na perkusiście rytmiczne wystukiwanie tego kroczącego tempa. Moc, potęga i zniszczenie! Zresztą Amon Amarth nie tworzy gniotów, a epickie i zapadające w pamięć arcydzieła, które każdy szanujący fan death metalu powinien znać i szanować!
Opublikowana: 2016-04-28
Ta Brzytwa jest naprawdę ostra!
Razor to jeden z najlepszych thrashowych wyziewów jakie kiedykolwiek istniały, a przeciętny metalowiec często nie zna ich w ogóle i wcale nie mówię tu tylko od dzieciakach z zielonymi plecakami. Znakomity zespół! Zwłaszcza w okresie z pierwszym wokalistą czyli do „Violent Restitution” włącznie. Thrash starej szkoły. Chwilami szybkie tempa podciągające zespół pod speed metal, proste solówki dodają uroku, chociaż umiejętności gitarzyście nie można odmówić. Z tego co nagrał Razor najbardziej rozpierdala mnie „Violent Restitution”, a pierwszy kawałek to ostre darcie ryja! Stace „Sheepdog” McLaren drze paszczę przez dokładnie 28 sekund, co robi niezłe wrażenie, zwłaszcza przy tych opętanie zapierdalających gitarkach! Utalentowany krzykacz, który miał spore grono wyznawców - w końcu to on podczas koncertów stał na czele grupy przez tyle lat. Stosunkowo krótkie i treściwe kawałki, riffy zasuwają jak Ben Johnson na 100 m w Seulu, fajne soczyste brzmienie, zajebiście chwytliwa muzyka! Nabrała ona większych pazurów, Razor wydobył kwintesencję swojej rosnącej wściekłości i agresji, nie wyzbywając się elementów speedowych i tak powstał ich thrashowy absolut! Świetna przebojowa młócka z masą genialnych riffów. Ostre, motoryczne i złożone będące w pewnym sensie nową jakością zbudowaną na fundamentach znanych z poprzednich nagrań. Wszystko to jest wykonane umiejętnie, ma sens kompozycyjny i przede wszystkim słucha się tego z zaciekawieniem. To co zaprezentował gitarzysta i kompozytor zespołu to wizytówka „Violent Restitution”. Bardzo agresywny thrash metal, słychać autentyczne wkurwienie. Świetne wokale, zabójcze tempa. Razor uderza tu z większą agresją, brutalnością, przy czym całość brzmi inteligentnie. Sama gra gitarzysty to kawał znakomitej, przykuwającej uwagę roboty. Wystarczy wspomnieć o ostrych i jazgotliwych, ale jednocześnie urokliwych solówkach. Całości dopełniają naprawdę świetnie i dosadnie napisane teksty. Słychać, że muzycy znaleźli tu ujście dla swojej głęboko drzemiącej złości i zrobili to w sposób perfekcyjny. Agresja, precyzja i chwytliwość, wszystko podane szczerze i ze smakiem. Same kompozycje to istny wykop w twarz, nie pozbawiony techniki jak i odrobiny melodii. Po latach brzmią naprawdę świetnie i wspaniale się bronią. Nie tyle muzyczną maestrią (nie oszukujmy się, wiele numerów kanadyjskiej formacji jest do siebie bardzo podobnych i mocno nawiązujących do Slayera z czasów trójki), co zaraźliwą pasją, szczerą miłością do thrashowego łojenia, bijącą z każdej sekundy każdego z tego materiału. Ta Brzytwa nadal ma w sobie energię i pasję, by poszatkować wszystko dookoła. Charakterystyczna dla Kanadyjczyków, jedyna w swoim rodzaju thrashowa rozróba została wzbogacona o nowe pierwiastki, nie nudząc ani przez chwilę. Zero wypełniaczy, żadnych słabych utworów. To był stary dobry Razor, a jednocześnie Razor jakie jeszcze nikt nigdy nie słyszał. Jeden z bardziej zapomnianych i/lub niedocenianych z wielkich zespołów tego gatunku. Obok Voivod, Sacrifice, Blasphemy i Infernal Majesty to właśnie oni powinni być wymieniani w pierwszej kolejności, ilekroć ktoś się zapyta o kanadyjską scenę.
Opublikowana: 2016-04-03
Dzieło absolutne
„The Division Bell” to album, który należy do elitarnego grona najbardziej kontrowersyjnych i budzących skrajne emocje w historii muzyki rockowej. Album, który dzieli i łączy fanów muzyki i po dziś dzień elektryzuje słuchaczy. Podobnie jak poprzednik „A Momentary Lapse of Reason”, zebrał niesłusznie zupełnie cięgi od dawnych fanów obrażonych na ówczesny Pink Floyd za brak w składzie Rogera Watersa. Nie należy jednak negować świetnej muzyki tylko dlatego, że pogniewało się Davida Gilmoura. Pink Floyd wciąż jest klasą dla siebie i nawet absencja wieloletniego basisty tego faktu nie zmienia. O żadnym bowiem utworze nie można powiedzieć, że jest przeciętny lub słaby. Płyta powstała w zdrowej i komfortowej atmosferze wyjątkowej harmonii, odzyskanej po latach wyniszczających konfliktów, dlatego proces komponowania tym razem przebiegał trochę inaczej. David Gilmour tak wspomina prace nad „The Division Bell”: „Przez mniej więcej dwa tygodnie po prostu improwizowaliśmy. Takie pogrywanie i zaczynanie pracy od samego początku było ekscytujące. W końcu ruszyliśmy mocno do przodu i cały proces przebiegł bez zakłóceń. Album jest efektem współpracy nas wszystkich i dlatego jest taki spójny”. Zespół powraca tu do przeszłości, do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych i takich płyt jak „Atom Heart Mother”, „Meddle”, „Obscured By Clouds” czy „The Dark Side Of The Moon”. Na krążek trafiło 11 kawałków trwających w sumie 66 minut, które wprost emanują potęgą brzmienia i sporą dawką Floydowskiej melodii. Zespół zrezygnował z elektronicznych brzmień na rzecz bardziej rockowych, rozbudowanych aranżacji. „The Division Bell” wydaje się być bardziej głęboki i przejrzysty brzmieniowo, niż jego poprzedniczka sprzed siedmiu lat. Płynące z głośników patetyczne dźwięki, przepełnione zarówno melancholią jak i spokojem, pozwalają odpłynąć, pławić się w szczęściu, delektować niezmąconą radością i optymizmem. To muzyka w znakomitej większości łagodna, nastrojowa i subtelna, będąca wyrafinowaną grą całej palety barw i wyjątkowej atmosfery. Płytę wypełniają melancholijne, subtelnie wykoncypowane ballady na czele z wieńczącą dzieło monumentalną „High Hopes”. Jest to ten utwór Pink Floyd, przy którym czuję się, jakbym obcował z kompozycją noszącą znamiona dzieła wręcz boskiego, prezentującego niewyobrażalny wachlarz emocji. Nie zamierzam się tu przechwalać posiadanymi poufnymi informacjami czy nie wiadomo jak głębokimi przemyśleniami, które towarzyszą mi podczas percepcji tego utworu. To przepiękna, osobista, liryczna, wzruszająca ballada, z równie przepiękną, liryczną i wzruszającą solówką Gilmoura. „High hopes” stanowi lekarstwo uśmierzające ból egzystencji. Z jednej strony już po kilku pierwszych sekundach można stać się za jego sprawą bardziej posępnym, chcieć zapaść się pod ziemię, pogrążyć smutku. Z drugiej jednak po chwili złe myśli gdzieś odpływają, uchodzi złość i rozczarowanie, negatywne emocje przestają brać górę, następuje katharsis, odrodzenie, pojawia się nowa nadzieja. Wprawdzie oblicze jeszcze nie promienieje, ale pojawia się przyjemne uczucie ulgi. Jako że jest to utwór wielopłaszczyznowy, stwierdzenie, że summa summarum przynosi on słuchaczowi li tylko wytchnienie, byłoby znacznym uproszczeniem. Nie da się bowiem uciec od tego, że owa – unosząca się nad nim – aura tajemnicy potrafi poważnie zmącić spokój. Kompozycja jeszcze przez długi czas po tym, jak przestaje płynąć z głośników, tkwi w głowie i w ogóle nie ma zamiaru jej opuścić. Najbardziej emocjonująca jest cudowna partia solowa Gilmoura, którą słyszymy począwszy od szóstej minuty. Tak mocne oddziaływanie tego składnika „High hopes” jest tutaj, jak mniemam, konsekwencją aury wytworzonej w poprzednich minutach. Ważną rolę pełni również wygrywany przez Richarda Wrighta na klawiszach motyw, który po raz pierwszy wyraźnie słyszymy w pierwszej minucie tuż po otwierającym utwór uroczystym biciu tytułowych dzwonów, a także w połowie utworu, kilkadziesiąt sekund przed kulminacyjnym momentem. Zresztą, te dzwony wzywające do dorośnięcia i porzucenia młodzieńczych idei mają głębokie znaczenie symboliczne i są kluczowe dla całego albumu. Do „High Hopes” powstał ponadto doskonale oddający jego harmonię i metaforyczny wydźwięk teledysk w reżyserii Storma Thorgersona – wieloletniego współpracownika i przyjaciela grupy oraz autora jej okładek, który również jest dziełem doskonałym i świetnym przykładem, jak tworzyć poruszające klipy bez użycia komputerów i cyfrowych efektów specjalnych. Składa się on z wielu pięknych, bardzo klimatycznych scen, które wydają się być ożywionymi obrazami z nurtu symbolizmu. Uwielbiam go za koncentrację, wyciśnięcie esencji i skumulowanie jakże głębokiego przekazu do zaledwie kilku minut. O tym obrazie nie ma jednak sensu pisać zbyt wiele. Po prostu trzeba to zobaczyć i przeżyć. Ten, kto poczuje siłę „High Hopes”, na pewno sam zechce go zobaczyć, wchodząc dzięki niemu jeszcze głębiej do serca tej kompozycji. Dla mnie jest ona zdecydowanie jednym z najcudowniejszych nagrań, jakie znam. Jestem przekonany, że już do końca życia będzie zajmować wiodącą pozycję w pokaźnym zestawie piosenek, które darzę szczególną estymą. „High Hopes” to idealna wizytówka tej wyjątkowej grupy i solidny, niepodważalny argument przemawiający za ową wielkością. Autorami tekstu „High Hope” są David Gilmour i jego żona Polly Samson. To właśnie ona zaproponowała muzykowi temat na tę piosenkę. To kompozycja znacznie bardziej osobista niż te, które zwykł do tej pory pisać. Słuchając tego utworu będącego manifestem traktującym o przemijaniu, cofam się do lat dzieciństwa, kiedy czas płynął powoli, rodzice jeszcze żyli, przyjaciele byli blisko, uśmiech często pojawiał się na twarzy, a cały świat był lepszy i bardziej barwny. Lecz wszystko przeminęło i to zabarwienie smutkiem, żalem także można tu wyraźnie usłyszeć. Piosenka zmusza do intymnych refleksji, ile marzeń z dzieciństwa udało mi się do tej pory zrealizować. I gdy spoglądam za siebie, widzę tylko żar spalonych mostów oraz masę błędnych decyzji. Czuję żal, ale młodość i zapał już nie wrócą. Kroczę dalej przez życie, jednak wciąż lunatykuję jak ślepiec w stronę szczęśliwej przeszłości, wspominając najlepszy okres życia.
Album „The Division Bell” ma swój mroczny nastrój zadumy i w świecie rocka lat 90. pozostaje dziełem wyróżniającym się i jedynym w swoim rodzaju. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to płyta niezwykle ważna dla historii muzyki rockowej i z każdym rokiem nabierająca coraz więcej wartości, starzejąca się jak najlepsze wino. Genialna płyta! Od początku do końca. Bez dwóch zdań.
Opublikowana: 2016-04-02
Nowe oblicze Kreatora
Na wstępie lojalnie uprzedzam, że jeżeli ktokolwiek spodziewa się tu znaleźć klasyczny, wściekły, niczym nie skrępowany teutoniczny thrash, z którego ten zespół jest najbardziej znany, to może się zawieść. To coś zupełnie innego niż nagrania, do których kapela z Essen nas przyzwyczaiła. Co prawda to na pewno wciąż ciężki, agresywny, kipiący złością i mocarny metal, ale raczej bliżej mu do eksperymentalnego brzmienia zapoczątkowanego na „Renewal” z 1992 roku niż do „Pleasure To Kill” czy „Extreme Aggression”. Najważniejsze, że jest to muzyka ciągle brutalna i bezpośrednia oraz całkowicie autentyczna i szczera, tyle że ze sporą ilością nowych i świeżych elementów. Na pewno nie ma mowy o kompromitacji Kreatora, jak swego czasu perorowali co niektórzy malkontenci, potępiając go w czambuł. Problem tej płyty polega na tym, że została nagrana pod szyldem Kreator. Gdyby Mille powołał do życia nowy zespół i wówczas ją wydał, pewnie niejedna osoba byłaby pewnie zachwycona tymi dokonaniami, a tak oceniane są przez pryzmat tego, co Kreator dotychczas zarejestrował. Nie jest to diametralna zmiana stylu i wolta jak w przypadku Metalliki na „Load” czy „Reload”. Raczej próba odświeżenia wizerunku pokrewna z tym, co poczynił Slayer na „Diabolus In Musica” . Niełatwo przykleić tej płycie jakąś jednoznaczną etykietkę. Ale to chyba dobrze. Muzyka trudna do sklasyfikowania często zyskuje w moich oczach, bo może być przejawem oryginalności. Może mroczny post-thrash z elementami industrialu? Są tu bowiem czytelne rozmaite techniczne nowinki, efekty i sample stanowiące elektroniczne eksperymenty brzmieniowe („Ruin Of Life”, „Enemy Unseen”), ale na szczęście nie klawisze! Słychać wreszcie estetykę punkowo-hardcore’ową („Phobia”, „Nonconformist”) z mocnymi, ciężkimi, mięsistymi gitarami i wściekłym wokalem Millanda. Pomimo sporego eklektyzmu album jest spójny, reprezentuje jednorodną całość. Masywne brzmienie, znakomita współpraca poszczególnych instrumentów i doskonale pasujący do tego przejrzysty głos Petrozzy. Jest to także krążek dość apokaliptyczny. Niejednokrotnie wieje od niego grozą, jak np. coronerowatego „Alive Again”. Z pewnością Tommy Vetterli odcisnął swoje niepowtarzalne piętno na tych nagraniach. Myślę, że ósma płyta Kreatora jest właśnie dzieckiem kompromisu między dwiema wybitnymi indywidualnościami, jakimi bez wątpienia są Petrozza i Vetterli, czyli jeden z najoryginalniejszych i jednocześnie wizjonerskich gitarzystów muzycznej ekstremy, którego inspiracje wybiegają daleko poza rejony heavy metalowe, co doskonale słychać na „Mental Vortex” i „Grin”. „Leave This World Behind” posiadający znakomity motyw przewodni i promowany onegdaj teledyskiem, „Black Sunrise” czy nieco groovy „Forever” to przykłady olbrzymiej wyobraźni muzycznej ich twórców. „Whatever It Make Take” zaś przypomina o klasycznych korzeniach zespołu, dominują jednak kompozycje utrzymane w średnich czy nawet wolnych tempach. „Outcast” broni się również świetnymi, przemyślanymi i mroczniejszymi niż zazwyczaj tekstami – to jeden z najciekawszych lirycznie albumów tej niemieckiej formacji. Jest płytą zbyt intrygującą i ciekawą, żeby przejść obok niej obojętnie oraz ma niepowtarzalny, dekadencki klimat. Słuchacze z otwartymi umysłami mogą śmiało po nią sięgnąć, bez obaw, że się rozczarują.
Opublikowana: 2016-04-02
Ani dobra, ani zła
Powrót Faith No More z nowym materiałem po 18 latach był pomysłem szalenie ryzykownym. Dla mnie ta płyta jest trochę niezrozumiała, a owo niezrozumienie wynikać może z faktu, że nie jest ona łatwo przyswajalna. Jest bardzo osobliwa, ale nie takiej osobliwości oczekiwałem. Nie można mówić o odejściu od dotychczasowej stylistyki, bo nigdy nie dało się jej tak naprawdę wyraźnie określić. W XX w. Faith No More rozstawiali po kątach, dzisiaj są już tylko jednym z wielu rockowych zespołów alternatywnych i to chyba wcale nie najlepszym. Jak to cholera możliwe, że płyta zaledwie poprawna, ugrzeczniona brzmieniowo, całkowicie ujarzmiona i bezpłciowa, dostaje oceny, które predestynują ją niemal do rangi arcydzieła? Widziałem gdzieś recenzencką opinię, że to ich najlepsza rzecz od czasów „Angel Dust”. To nieporozumienie! Jeżeli ktoś tak twierdzi, to znaczy, że chyba jest już stetryczałym piernikiem, który nie ma już nic z rockowego buntownika i kontestatora, czas więc najwyższy opuścić ten padół łez. :) Ta kapela zawsze była fabryką chwytliwego, melodyjnego i nowoczesnego, drapieżnego grania. Jak więc traktować płytę, która jest praktycznie pozbawiona takich charakterystycznych i dotąd wydawałoby się niezbywalnych cech? Nowy krążek Faith No More trwa niecałe 40 minut, ale tak po prawdzie mógłby być jeszcze krótszy i niewiele by na tym stracił. Płyta spokojnie obyłaby się bez otwierającego, całkowicie nijakiego, niepozornego w porównaniu z resztą materiału, kawałka tytułowego. Słabiutko wypadła także zamykająca album post-grunge’owa, słodko-akustycznie nudna, nie mająca w sobie klasy choćby „I Started A Joke”. Albo ballada „From the Dead”. Senne intro i takie sobie pożegnanie. Muzycznie, tekstowo, aranżacyjnie – niewiele. Brakuje wściekłych, agresywnych gitar czy odjechanych klawiszy, będących znakiem rozpoznawczym. Singlowy niemrawy „Motherfucker” to dowcip średnio udany - prościutka kompozycja oparta na marszowym werblu jakoś nie pasuje w tym miejscu płyty. Refren jest co prawda niesamowicie chwytliwy, jednak utwór jako całość jest prosty i banalny do bólu. Ratuje go melodia z refrenu, która jest zaraźliwa. Brzmi to jak odrzut z sesji. „Sol Invictus”, co było do przewidzenia, nie stał się – nomen omen - albumem roku, nie ma tu ikonicznych hiciorów pokroju „Epic”, „Diggin’ The Grave”, „Evidence” czy „Midlife Crisis”, chociaż to nie główny zarzut. Muzycy starają się unikać jawnych nawiązań do starych płyt, kierując się od zawsze drogą postępu i ewolucji, to fakt, tylko czy jest to ewolucja oczekiwana? Brakuje totalnej rozpierduchy znanej z „Ugly In The Morning”, „Jizzlober” lub „Surprise! You’re Dead”. Spokojna jest ta płyta, za dużo tu leniwych momentów, brak agresji i zadziorności znanych z poprzednich wydawnictw. Ciągle eklektyczna, ale niestety nie tak wielobarwna jak poprzednie. Wyjątkowo mroczna, choć niewiele z tego mroku wynika. Sprawia wrażenie, jakby była jedynie pretekstem do ruszenia w kolejną trasę koncertową i została nagrana na siłę. Nie poszli w komerchę, to fakt niezaprzeczalny i za to im chwała. Nieprzewidywalność, crossover i eklektyzm wciąż są ich cechami rozpoznawczymi. Faith No More to kapela, którą ciężko pomylić z jakąkolwiek inną. To też fakt. Ale „Sol Invictus” pokazuje, że w kreowaniu oryginalnego brzmienia zespół nie jest już jednym z protagonistów. Na płycie pojawiają się fragmenty brzmiące jak słabsze fragmenty działalności projektu Tomahawk. Zresztą tej bliżej jej do solowych grup Pattona, Mr. Bungle, Fantomas, Peeping Tom i wspomnianego Tomahawk niż do siebie samej. Takie odrobinę Toolowe „Separation Anxiety” nie wyróżnia się niczym na tle tego, co obecnie proponują alternatywne nu-metalowe kapele z mniejszym stażem. 4 minuty bezjajecznego gitarowego rzępolenia, z którego całkowicie nic nie wynika. Zbyt sztampowe wydaje mi się też „Black Friday”, choć odrobinę rozkręca się w dalszej części utworu. Mimo wszystko nie przekonują w nim ani linia melodyczna, ani zaproponowane sztuczki gitarowe. Na płycie znajdziemy również niepotrzebne naleciałości quasipopowe, oparte na deficycie energii, żywiołu. Muzyczny chaos. Wokal broni się na szczęście świetnie i jest już oczywistym leitmotivem wszystkich płyt z udziałem Mike’a Pattona. Generalnie problemem „Sol Invictus” wydaje się przesadna lekkość materiału. Brak tu metalowego ognia, więcej natomiast klimatu i po Pattonowsku rozumianej farsy jak w „Rise of the Fall”, który wiąże rockową jazdę z psychodelicznym retro-walczykiem. Kontrastowanie agresywnych refrenów ze wspomnianą powyżej klimatyczną i nastrojową częścią dziś panom z Faith No More wychodzi po prostu dużo słabiej, nudniej i mało przekonywująco. Finał płyty jest jej najsłabszym fragmentem i to potęguje niesmak. W podsumowaniu wypadałoby napisać coś błyskotliwego, ale nie przychodzi mi do głowy nic ponad to, że „Sol Invictus” to płyta po prostu średnia jak na dotychczasowe standardy, którymi nas rozpieścili. Na pewno nie całkowicie zła, ale dająca zbyt mało argumentów na swoją obronę, żeby nazwać ją świetną, czego byśmy pragnęli. Dziwią mnie więc takie huraoptymistyczne opinie. Nie zachwyca za pierwszym razem, ale ma nieco do odkrycia, jeśli da się jej szansę. Jest inna, nie ma w sobie tyle energii, co pozostałe, ale panowie nie mają już 20 lat i sprawiają wrażenie zmęczonych. Wolałbym, żeby ona nigdy nie powstała, a kariera szalonych Kalifornijczyków zakończyła się wraz z „Albumem roku”, bo gdyby „Sol Invictus” nie ujrzał światła dziennego, osobiście niewiele bym stracił. Faith No More jest niekwestionowaną legendą lat dziewięćdziesiątych, wręcz symbolem tamtych czasów i tak powinno zostać. Chociaż wielu – w tym i niżej podpisany - wieszało psy na rozczarowującym „Album Of The Year”, to uważam, że doskonale podsumowywał on działalność grupy i powinien zamykać jej wspaniałą dyskografię.