Wszystkie opinie napisane przez Rafal S.
Opublikowana: 2016-04-02
W bliskich realacjach z diabłem
Zespół ten wyskoczył w latach ‘90 nagle jak diabeł z pudełka i nieźle namieszał ludziom w głowach. Dowodzą tego zachwyty recenzentów i fanów nie tylko z Polski. Istotnie muzycy postanowili przewartościować stylistykę black metalową, dodając do niej zaskakujące, wysmakowane elementy wywodzące się z różnorodnych stylistyk muzycznych. Pierwsze co uderza w słuchacza, to znakomite brzmienie albumu. Selektywne, czytelne, masywne, pełne. Nie od dziś wiadomo, że różne są szkoły produkcji czarnej polewki. „In Sorte Diaboli” na taką moc zasłużył w pełni. Przebogate partie wokalne zabrzmiały wybornie. A to one właśnie stanowią kwint esencję tego wydawnictwa wraz ze znakomitymi gitarami i bezbłędną perkusją. Szczególne wrażenie wywołują podniosłe zaśpiewy chóralne, których tu co nie miara. Konstruują one klimat i mroczną atmosferę płyty oraz doskonale integrują się z klasycznym, oldschooolowym skrzekiem i niekiedy growlem. Szaleńcze tempa i agresywne perkusyjne blasty nie męczą, lecz doskonale komponują się z przebojowymi, melodyjnymi riffami, podbitymi wybornie wyeksponowanym basem. Nie są to amatorzy, stawiający pierwsze kroki w świecie muzycznej ekstremy. Biegłość i technika instrumentalna nie pozostawiają wątpliwości, że mamy tu do czynienia z muzykami doświadczonymi, którzy oprócz genialnego pomysłu dysponują nienagannym warsztatem. Dzieje się na płycie tyle, że elementów tej koronkowej układanki nie sposób wymienić. Została ona dokładnie przemyślana i precyzyjnie wykonana. Każda kompozycja, a jest ich w sumie dziesięć o łącznym czasie ponad czterdziestu dwóch minut, buduje muzyczny monolit, przed którego majestatem wypada tylko przyklęknąć. Majstersztyk! Autentyczne i szczere chapeau bas przed Dimmu Borgir.
Opublikowana: 2016-04-02
Wielki powrót The Guy'a
Disturbed to mocny i solidny gracz na metalowej scenie. To także jeden z najważniejszych zespołów mojego życia. Naprawdę. Nie umiem sobie wyobrazić, co by ze mną było, gdyby nie ci niezwykli faceci. Kilkanaście lat temu w moim życiu przytrafiło się coś, co wywróciło mój świat do góry nogami. Wtedy zwrócił mi na nich uwagę znajomy Anglik. Powiedział: „Posłuchaj, jaki oni mają groove! Kolesie piszą świetne piosenki”. I mimo, że w młodości wychowywałem się na punku, thrash i death metalu, trafiło mnie! Ich utwory trzymały mnie wówczas na duchu, przypominały, że jest jeszcze kilka rzeczy i ludzi, o których muszę walczyć, dla których warto żyć i cieszę się z tego, widząc, jaki wpływ na ludzi może mieć jeden zespół. Kocham ich za to, że uratowali wielu młodych przed złymi decyzjami, przed poddaniem się, pomogli wielu stanąć na nogi i motywują dzień w dzień. Swoją ciężką pracą zgromadzili tłumy fanów, którzy będą im wdzięczni za ich doskonałe kompozycje, przy których nie sposób się nie uśmiechnąć, ale i oddać głębokim refleksjom. Disturbed bowiem nie jest zespołem komercyjnym i dla wszystkich. Kocham ich za unikatowe charaktery; każdy z nich jest inny i to ta różnorodność, którą łączą w jedno, jest niesamowita. Kocham ich za muzykę, którą tworzą, za genialne covery (Faith No More, Genesis, Tears For Fears, Judas Priest; poruszający, kozacki clip do „Land Of Confusion” wgniata w fotel swoją wymową!), za niepowtarzalny, charyzmatyczny, potężny wokal Davida Draimana. Ta kapela daje mi siłę do codziennego zmagania się z rzeczywistością, jej energia podnosi na duchu w trudnych chwilach i po prostu wywołuje szeroki uśmiech w piękne, wesołe dni. Tak, ich teksty, oparte na osobistych doświadczeniach wokalisty, mimo że są mało optymistyczne, wywołują u mnie efekt katharsis. Kocham ich również za to, że nie są egoistami, że myślą o innych i wspierają potrzebujących w każdy możliwy sposób. David swoją piosenkę „Inside The Fire” poświęcił ukochanej dziewczynie, która popełniła samobójstwo. Apeluje także do młodych Amerykanów i innych ludzi, aby rozglądali się dookoła siebie, szukając osób z ciężką depresją i myślami samobójczymi… Kocham ich za wszystko, nawet jeśli czasem im coś się nie uda, wygłupią się czy popełnią błąd (niedawne wypowiedzi wokalisty o narkotykach), w końcu są tylko ludźmi a takie rzeczy zdarzają się każdemu… To z pewnością jeden z najważniejszych hard rockowych zespołów początku tego stulecia z wymuskanym do perfekcji wykonawstwem i dopieszczonym brzmieniem, u którego podstaw leży własny, rozpoznawalny styl. Uspokoję najpierw wszystkich, którzy pokochali Disturbed za charakterystyczny groove – sekcję rytmiczną i gitary zespolone ze śpiewem. Nie brakuje takich utworów na „Immortalized”! jak zwykle wiele się dzieje, jeśli chodzi o różne i różniaste urozmaicenia. Jest wreszcie sprawdzony patent, czyli cover piosenki z innej muzycznej działki stylistycznej. Muzycy zwykle brali na warsztat jakiś hit z lat 80. i metalowo go podkręcali. Tym razem sięgnęli głębiej, do „The Sound Of Silence” Simona & Garfunkela. Draiman zaczyna śpiewać wyjątkowo miękko, a towarzyszą mu fortepian i smyczki, by z czasem przejść w niezwykle mocny i przejmująco emocjonalny wokal. Utwór z każdym dźwiękiem nabiera mocy, co podkreśla coraz mocniejszy głos Davida Draimana. Wokalista wykazał się tutaj sporym wyczuciem. Fascynuje śpiew, ale również symfoniczne tło jest tak niesamowite, że aż ciarki przechodzą po plecach. Takiego Disturbed jeszcze nie słyszeliśmy. Śmiem nawet twierdzić, że „Immortalized” można z powodzeniem umieścić w pierwszej trójce najlepszych płyt tego zespołu. Nie jest to wyłącznie moja opinia podyktowana sympatią sprzed lat, a raczej trzeźwym osądem i dużą dawką przyjemności płynącej z obcowania z tym materiałem.
Opublikowana: 2016-04-02
Prawdopodobnie najlepszy rockowy debiut
Debiutancka płyta jednego z największych rockowych gigantów czyli Pink Floyd to zarazem jedyne pełne dzieło, które powstało w składzie z pierwszym liderem grupy Sydem Barrettem, uważane za najlepszy psychodeliczny albumów wszechczasów. Jednocześnie to jeden z najwspanialszych debiutów w historii muzyki obok The Beatles, The Doors, King Crimson, The Who, Hendrixa czy Led Zeppelin. To album pod wieloma względami szczególny. Tego krążka nie wypada nie znać! Z jednej strony mamy tu jeszcze niezbyt złożone, w warstwie muzycznej zaskakująco chwytliwe i lekkie, kompozycje w rozmarzonej, tolkienowskiej poetycko-onirycznej stylistyce, a z drugiej swoisty chaos będący zapowiedzią ery punk, nowej fali i space rocka. Niewątpliwie jak na tamte czasy album zawierał sporo kreatywnych i nowatorskich rozwiązań brzmieniowych, bo wówczas jeszcze prawie nikt tak nie grał, a przy tym magiczny i powalający schizoidalnym klimatem. Płyta najdziwniejsza w dorobku tej grupy, co jest zapewne zasługą dominującego tu geniuszu Syda. Są tu iście beatlesowskie harmonie wokalne i surowe, gitarowe tematy, są wreszcie momenty zespołowego grania, które jest punktem wyjścia do wielkich improwizacji. Są też naprawdę wspaniałe teksty o baśniowym charakterze pełne kolorowych, dziecięcych wyobrażeń, widzianych przez okulary LSD, gdzie żyją dziwne zwierzęta („Flaming”), skrzaty („The Gnome”), strachy na wróble („Scarecrow”) i inne dziwaczne stworki. Jednakowoż najlepszy utwór na płycie to „Lucifer Sam” czyli najbardziej klimatyczny i psychodeliczny kawałek, jaki słyszałem, a to właśnie klimat jest najsilniejszą bronią tej płyty, traktujący o... kocie lidera. To również jedna z najbardziej znanych melodii rockowych, jakie kiedykolwiek powstały, z charakterystycznym wokalem Syda Barretta. Raczej nie ma osób, które by go nie słyszały. Może nie wiedzą, że ten utwór ma taki tytuł, ale z pewnością go słyszały. Szatańska piosenka, dosłowne mistrzostwo świata! Może dlatego, że jest tak magiczna. Stanowi wręcz wzorcowy przykład psychodelii umiejętnie zamkniętej w trzyminutowej, przebojowej piosence. Cały Syd - największy artysta w obozie Pink Floyd. Kolejny utwór, który się nie zestarzał i można by go było nagrać teraz w takiej samej aranżacji a brzmiałby niezwykle świeżo. Muzyka niesłychanie atmosferyczna, surrealistyczna i gęsta, kawałek doskonały – co do tego nie mam wątpliwości. Przypomina wilgotne ciężkie angielskie powietrze, mgłę i siąpiący deszcz. Ten pełzający riff na początku jest piękny! Chwytliwe i melodyjne piosenki Baretta są równoważone dłuższymi, wielowątkowymi, rozimprowizowanymi, progresywnymi i bardziej eksperymentalnymi utworami, prezentującymi instrumentalne odjazdy grupy, intrygujące niezwykłymi odgłosami w tle i często nietypowymi partiami („Pow R. Toc H.” czy prawie dziesięciominutowy „Interstellar Overdrive” stanowiący obok „Lucifer Sam” ówczesne psychodeliczne magnum opus grupy). Album jedyny w swoim rodzaju. Płyta która wciąż broni się znakomicie. Po blisko pięćdziesięciu latach od chwili jej nagrania brzmiąca niezwykle świeżo i porywająco. Nie do końca jestem w stanie opisać, jakie emocje budzi ten osobliwy album. Tego trzeba posłuchać samemu! Kapitalny psychodeliczny rock, najbardziej narkotyczna płyta w historii. Absolutna klasyka rocka.
Opublikowana: 2016-04-01
Doskonały debiut!
„Groza” brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć piekielny, oldschoolowy black metal czyli niechlujnie, brudno, odrażająco. Dziw bierze, że jeszcze wtedy Mgła nie odniosła należnego im sukcesu, bo już wówczas jej się należał jak psu micha. Może chłopaki mieli to w dupie, żyjąc w zgodzie z ideałami głębokiego undergroundu, może jeszcze nie nosili kapturów. Ważne jest jednak to, że na talencie Mgły w końcu się poznano, a ich kolejne wyśmienity płyty atakują nasze uszy swymi plugawymi dźwiękami! Myślę, że „Groza” to prawdziwa czarna perła w dyskografii M. i Darkside’a. Naprawdę tak uważam i chyba nie przesadzam. Klimat niezapomnianych szalonych lat 90., tamte emocje, subtelnie przemycona melodia, zakręcone, dość złożone, ambitne dźwięki i niezbyt optymistyczne liryki. To raczej nie jest prymitywny, surowy black metal, mimo tego obskurnego brzmienia. Ta płyta odkrywa swoją gitarową złożoność dopiero po kilku przesłuchaniach. Im głębiej w las, tym bardziej przerażająco! Bardzo lubię i cenię takie inteligentne smaczki aranżacyjne. Muzycznie trochę kojarzy mi się ze starym Immortalem, Mardukiem, Mayhem, może odrobinę z Satyriconem – także tym zamierzchłym oczywiście, ale bez symfonicznych naleciałości. Bynajmniej bez zrzynki! Chodzi jedynie o wspólną przynależność do tej samej tradycji i północnej szkoły grania. Bez udziwnień czy wątpliwych penetracji rejonów odmiennych stylistycznie. Szkoda, że ten album nie ukazał się wcześniej, w latach dziewięćdziesiątych, bo mógłby sporo namieszać i to nie tylko na scenie krajowej. Miał ku temu potencjał. To nie jest odkrywcza muzyka - w jak najlepszym tego słowa znaczeniu. Ona nie ma być odkrywcza! Ma być obleśna, piwniczna, introwertyczna i mizantropiczna. I taka właśnie jest. Mocna, brutalna, agresywna. Black metal w takim wydaniu lubię najbardziej. Z pełnym przekonaniem i bez najmniejszego zażenowania będę tę płytę polecał znajomym po kres moich dni!
Opublikowana: 2016-04-01
Igraszki z diabłem
Śledzę dziwną i pokręconą „karierę” tego zespołu od czasów płyty o jakże wyszukanym i oryginalnym tytule (sic!), „Pentagram”, która to pozwoliła szerszym rzeszom maniaków poznać hordę Infernusa. To był kawał solidnego black metalu! Naprawdę fantastyczny album. Chociaż wówczas jeszcze w 1994 roku niedoceniony. I kiedy wydawało, że po odejściu Gaahla i Kinga oraz procesie o prawa do nazwy, skandalach, kłótniach, zmianach orientacji, ten zespół już nie nagra nic nowego, gruchnęła wieść, że wydają płytę z Pestem na wokalu i – uwaga – Frankiem Watkinsem z Obituary na basie. Ucieszyłem się niezmiernie. Także zdecydowałem ją kupić, ale nie miałam odwagi początkowo odwagi, by włożyć ją do odtwarzacza. Zniechęciły mnie niektóre nieprzychylne recenzje. Nie chciałem szargać (nie)świętości. Zazwyczaj staram się nimi nie sugerować, ale tym razem uwierzyłem recenzentom, omijając dość długo te nagrania. I to był błąd! Wielki błąd. Nigdy więcej tak nie zrobię. Kiedy więc w końcu nadarzyła się okazja posłuchać „Quantos Possunt ad Satanitatem Trahunt”, byłem wpiekłowzięty! Ta płyta jest znakomita. Mocna, intensywna, ale dosyć melodyjna. W sposób nieunikniony do „Ad Majorem Sathanas Gloriam” nawiązująca i logicznie rozwijająca dawniejsze pomysły, tyle że wolniejsza. Gorgoroth tym razem stworzył czarną ekstremę na modłę szczególną i tylko jej twórcom wiadomą. To wciąż klasyczny black metal, ale podany w nieprzewidywalny, oryginalny sposób. Owszem, słychać echa twórczości innych wielkich skandynawskich ziomków, a przede wszystkich samych siebie z różnych albumów z przeszłości, ale zostały one przetrawione i wyrzygane w taki sposób, że o jakimkolwiek kopiowaniu kogokolwiek i zjadaniu własnego ogona mowy być nie może. Elementami wspólnymi są tylko diabeł, siarka, mrok, chłód i intensywność dobywające się z głośników. To co wyróżnia Gorgorotha i zdecydowanie w moich oczach stawia go przed szereg artystów tego kręgu to brutalność, szybkość i muzyczne piekło. Ten album może i nie jest znaczącym krokiem w rozwoju kontrowersyjnego zespołu. Nie można mu jednak odmówić znakomitego oldschoolowego, surowego brzmienia. Pierwsze co uderza w słuchacza, to właśnie potężne, choć przybrudzone brzmienie albumu. Selektywne, masywne i pełne. To już nie jest piwniczny sound, wszak i czasy się zmieniły, a Gorgoroth potrafi tę moc dobrze wykorzystać. Ultraszybkie tempa i agresywne perkusyjne blasty raczej nie męczą, bo i jest ich tu nie za dużo. Doskonale też komponują się z melodyjnymi riffami Infernusa, podbitymi wybornie wyeksponowanym basem Franka alias Bøddel. Płyta jest bardzo stonowana, dojrzała. Gorgoroth udowadnia, że ekstremalny black metal wcale nie musi polegać na ciągłym napierdalaniu na pełnej petardzie, by byś iście diabelskim. Jednocześnie krążek pokazuje, co to znaczy dobra chemia w zespole i jak znakomicie muzycy się nawzajem uzupełniają, tworząc coś wielkiego i kierującego się w stronę chorobliwej atmosfery, generowania klaustrofobicznego klimatu.
Opublikowana: 2016-04-01
Wejdź do królestwa szatana
O tej płycie napisano już bardzo wiele, ale wiele można jeszcze o niej prawić. Jest bowiem tak inspirująca! W 1986 roku przy udziale świetnego producenta Ricka Rubina kwartet z Huntington Park popełnił swój zdecydowanie najważniejszy i najlepszy album. Po udanym debiucie, radykalniejszym nawet od „Kill ‘em All” Metalliki, oraz jeszcze lepszej drugiej płycie zespół znalazł się w ścisłej czołówce thrashu metalu. Slayer wykonał tu ogromny krok naprzód. I to zarówno w stosunku do pierwszych dwóch albumów, jak i do całej konkurencji. Po czymś takim death metal po prostu musiał się narodzić i był logicznym rozwinięciem konwencji zaproponowanej przez zespół. Gatunek ten miał już co prawda swoje charakterystyczne nowatorskie brzmienie, zasadzające się na heavy metalowych melodiach danych przez takie zespoły jak Judas Priest, Iron Maiden, Satan, Diamond Head, Venom, Motorhead, a wcześniej Black Sabbath, skoligacony z punkową furią, czerpaną garściami przez młodych kontestatorów z Bay Area, ale „Reign In Blood” całkowicie je przedefiniował. Podczas gdy popularność kapel thrash metalowych rosła, Metallica, Megadeth czy Anthrax z każdym kolejnym albumem brzmieli bardziej mainstreamowo i – za przeproszeniem - komercyjnie, Slayer postanowił zrobić coś bardziej ekstremalnego i szokującego - po surowej i piekielnej „Hell Awaits”, która przy całej swojej brutalności, mocy i agresji była pełna długich, nieco epickich i progresywnych w swojej budowie numerów, przyszedł moment na skrajnie skondensowaną zawartość. I wyszło to chłopakom rewelacyjnie! Płytę otwiera słynny, złowieszczy „Angel of Death”, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych numerów Slayera i stanowi nieodłączny leitmotiv każdego koncertu Zabójcy. Utwór opowiada o chorobliwych, wynaturzonych i zbrodniczych eksperymentach doktora Josepha Mengele w obozie zagłady Auschwitz-Birkenau, co wraz z osobliwym hobby Jeffa Hannemana, który - jak powszechnie wiadomo - kolekcjonował pamiątki związane z III Rzeszą, spowodowało krzywdzącą falę oskarżeń o sympatyzowanie z ideologią nazistowską. Oczywiście okazało się to kompletną bzdurą, ale wielu ludzi popełnia ten błąd uproszczonego, schematycznego myślenia i dosłownie interpretuje, lub nawet złośliwie nadinterpretuje teksty zespołów muzycznych, czy wręcz puszcza utwory od tyłu, w poszukiwaniu ukrytych treści… Sama warstwa muzyczna zaś to coś naprawdę wiekopomnego i przełomowego - gitary tną od samego początku, przystępując do ataku na sygnał rzucony przez opętany krzyk Toma Arayi. Dave Lombardo po raz kolejny udowadnia, że jest perkusistą szalonym, ale w tym szaleństwie tkwi jego geniusz i metoda. Karkołomne przejścia na tomach nigdy się nie nudzą i są wybijane ze szwajcarską precyzją. Środkowa, wolniejsza sekcja, z jednymi z najlepszych thrashowych riffów w historii gatunku musi się po prostu podobać i wywierać ogromne wrażenie. Ciarki na plecach lub zjeżenie włosów gwarantowane! Z zestawu kompozycji zawartych na „Reign In Blood” żadna nie przekracza trzech minut trwania, bo i po co? Wszystko jest maksymalnie zwarte, a gdy kolejny utwór się rozpędza, to zatrzymać go tylko może tylko następny. „Piece by Piece”, jest utrzymany w średnim jak na slayerowskie standardy tempie, ma melodyjny refren, świetne wejście i ciekawe skandowanie Toma przed powtórzeniem refrenu. „Necrophobic” to zaledwie minuta i czterdzieści jeden sekund rozpoczynające się niepokojącym riffem, który na znak Lomardo przechodzi w niesłychanie szybki i szaleńczy utwór, z ciekawymi solówkami doskonale komponującymi się ze złowrogim charakterem kawałka. Końcówka jest fenomenalna, zagęszczona, ze wściekłym szczekaniem Toma: „Necrophobic, can't control the paranoia, scared to die!”. „Altar of Sacrifice” zaczyna się marszowym nabijaniem perkusji, przechodzącym w klasyczną thrashową młóckę ze straszliwą zachętą i nawoływaniem: „Enter to the realm of Satan”. Utwór majestatycznie zwalnia pod koniec, przechodząc płynnie w intro do „Jesus Saves”. W miarę spokojne początkowe riffowanie w pewnym momencie zostaje zburzone przez chaotyczną, nerwową gitarę, po czym perkusja zaczyna się rozpędzać, rozpoczynając kolejny seans szybkości. „Criminally Insane” zaczyna się tajemniczo, by Tom mógł wrzasnąć z pasją: „ Night will come and I will follow, for my victims no tomorrow!”. Środkowa zaś partia to, tradycyjnie już na „Reign in Blood”, bardzo szybka praca wszystkich muzyków, zwalniająca pod koniec. Mniej zmian tempa jest w kolejnym „Reborn”, który przez dwie minuty intensywnie atakuje nasze receptory słuchu. Kompozycja też stosunkowo prosta, oparta jedynie na zwrotce i refrenie, z solówkami w końcowej partii. „Epidemic” jest już nieco wolniejszy i bardziej zróżnicowany. To ostatni utwór prowadzący do dwóch genialnych kompozycji kończących płytę. „Postmortem” to najbardziej walcowaty numer na krążku, z wybornymi riffami, niemal kroczącym początkiem, refrenem wychodzącym płynnie ze zwrotki. Kawałek ze świetnymi pomysłami, ciągle rozwijający się, po zakończeniu którego rozpętuje się piekielna burza - słychać straszliwy grzmot i silną ulewę, a spośród chorobliwych jęków gitarowych i dudniących, trzykrotnych uderzeń w werbel, wyłania się „Raining Blood”. Jeden z najbardziej charakterystycznych riffów w całej dyskografii Slayera. To co wyróżnia ten song to właśnie riffy i dominujące gitary. Wokalu jest niewiele, jednak znakomicie koegzystuje z resztą instrumentów. I na koniec znowu grzmot oraz krwawy deszcz, aż do całkowitej ciszy. Większa dawka tak intensywnej muzyki mogłaby po prostu zabić słuchacza!
Opublikowana: 2016-04-01
W progmetalowej świątyni
Twórczość Riverside śledzę praktycznie od samego początku jego istnienia. Cenię ich za monumentalne, soczyste, mroczne, mocne gitarowe, ale jednocześnie nastrojowe granie, doprawione tylko szczyptą elektroniki mającej na celu ma wyłącznie budowanie barwnego tła i akcentowanie detali, przez co silnie oddziałuje na moje emocje i wyobraźnię. Bardzo mi się podobają odwołania do współczesnej twórczości Porcupine Tree, Opeth, Katatonii i Anathemy. Nie jest to bynajmniej zrzynka, tylko poukładane z głową, inteligentne, pełne polotu nawiązania, inspiracje. Riverside to obecnie najbardziej znana i popularna poza granicami kraju polska kapela progresywna. Zespół z premedytacją tworzy esencję takiego grania. Uwielbiam te ich misterne, rozbudowane, wielowątkowe, przebogate, wielowarstwowe kompozycje, aranżacje których pełne różnych ukrytych smaczków są niekwestionowanym majstersztykiem. Muzyka zawarta na „Shrine of New Generation Slaves” to zawsze świetnie żonglująca napięciem, wciągająca, arcyciekawa, opowieść z pogranicza atmosferycznego progmetalu. Nie odcinając się od swoich korzeni, dorzucili trochę nowych motywów, które nadały ich muzyce niespotykanej głębi i atrakcyjności. To muzyka klaustrofobiczna, dekadencka ale przemiła w odbiorze, której słucha się z rosnącą ciekawością, przejawiającą się chociażby w wychwytywaniu tych wszystkich przepysznych drobiazgów. Riverside to także świetne teksty i masa zaskakująco dobrych wokali Mariusza Dudy. Nie brak tu kompozycji dających miejsce na wysublimowane popisy Piotra Grudzińskiego. Inspiracje czytelne na tej płycie sięgają lat siedemdziesiątych, często przywołujące skojarzenia z Deep Purple, pokazują jednocześnie, że zespół nie stoi w miejscu. „Shrine of New Generation Slaves” zyskuje wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem. Riverside zawiesił tym krążkiem bardzo wysoko poprzeczkę nie tylko konkurentom, ale i samym sobie. Moim zdaniem to jeden z najlepszych krążków 2013 roku, warszawianie bowiem wydali album, który zawojował wszelakie podsumowania roku.
Opublikowana: 2016-04-01
Kolejny dowód na wyjątkowość Mayhem
Ci nietuzinkowi ojcowie chrzestni II fali black metalu po raz kolejny udowodnili mi, że warto było tak długo, bo aż 7 lat, czekać na kolejną płytę! Odczuwam słabość wobec inteligentnego, odjechanego, klimatycznego black metalu, a tu jak zwykle na najwyższym poziomie są intensywna mieszanka brutalności, atmosfery, szczerości i autentyczności znana mi już od czasów „Deathcrush. W 2007 roku za sprawą „Oro ad Chao” poprzeczka została przez kapelę podniesiona wysoko, ale teraz chłopakom udało się wynieść swoją diabelską twórczość jeszcze wyżej! Na Lucypera tak, po stokroć tak! Uwagę przykuwa dodatkowo genialna okładka autorstwa naszego krajana Zbyszka Bielaka. Booklet wygląda równie imponująco, z masą artystycznych, pojechanych grafik. Dźwięki zawarte na tym krążku nie są proste, chwytliwe. I dobrze, lubię pokręconą muzykę. Awangardowy, progresywny, psychodeliczny, schizoidalny, jakbym to określił, black? Coś jest zdecydowanie na rzeczy. Mayhem w chwili obecnej wciąż należy niewątpliwie do czołówki światowego konwencjonalnego black metalu. Mam wrażenie jednak, że album to o wiele bardziej zróżnicowany i wolniejszy niż poprzednie płyty z tą swoją niepokojącą, mroczną, chłodną atmosferą o iście diabolicznym charakterze. „Esoteric Warfare” ma z pewnością wiele do zaoferowania, a jego bogata propozycja jest dla mnie nad wyraz kusząca. Płyta nie pozwala na nudę, a stagnacja twórcza w przypadku Necrobutchera i spółki nigdy nie istnieje. Nie jest to łatwy album, wymaga ode mnie choćby minimalnego skupienia, zanim przegryzę się przez jego pierwszą, drugą i trzecią warstwę. Możliwość wielokrotnego odsłuchu nowego dzieła Mayhem to dla mnie jednak nie żmudna powinność, a czysta rozkosz.
Opublikowana: 2016-04-01
O tym jak odejść w glorii oraz chwale
Emperor to zespół pełen zaskakujących sprzeczności i frapujący. Jakże odmienny od tandetnego, wyświechtanego wizerunku, o zgrozo, mainstreamowych grup black. „Prometheus - The Discipline of Fire & Demise” przez wielu została okrzyknięta płytą przełomową w karierze norweskiej hordy. Szkoda, że niestety okazała się ona łabędzim śpiewem Ihsahna i Samotha. Nie mniej to godna następczyni znakomitej „Anthems to the Welkin at Dusk” i kolejnej także wybitnej „IX Equilibrium”. W sposób nieunikniony do nich nawiązująca i logicznie rozwijająca dawniejsze pomysły. Zespół tworzy czarną ekstremę w sposób szczególny i tylko sobie wiadomy. To wciąż klasyczny black metal, ale jakże nieoczywisty, oryginalny i inteligentny. Owszem, słychać wyraźnie echa twórczości innych wielkich tuzów muzyki ekstremalnej, ale zostały one przetrawione i wyrzygane w taki sposób, że o jakimkolwiek kopiowaniu kogokolwiek mowy być nie może. Elementami wspólnymi są tylko mrok, chłód i intensywność dobywające się z głośników. To co wyróżnia Emperora i zdecydowanie wystawia ją przed szereg artystów tego kręgu to wspomniana inteligencja, niesamowita intuicja i ciągła progresja. Rzec by się chciało, że jest ona już czymś znacznie więcej niż tylko przedstawicielem czarnej stylistyki, klasą samą w sobie! To co tworzy tandem Ihsahn - Samoth paradoksalnie można określić mianem piękna, jakkolwiek dziwacznie to brzmi w odniesieniu do zdecydowanie niszowego charakteru grupy. Muzyka dla nielicznych wybrańców, którzy w pełni potrafią docenić fenomenalny talent i artystyczną osobowość twórców. Album ten jest kolejnym znaczącym krokiem w rozwoju zespołu. Począwszy od znakomitego brzmienia, balansującego na cienkiej granicy między dawną, surową szkołą a współczesnym klarownym soundem, poprzez znakomite, teksty będące ogromnym atutem albumu, a na kompozycjach skończywszy. Udało się Emperorowi doskonale wyważyć proporcje złożoności i bogactwa w stosunku do niepowtarzalnej, gęstej atmosfery. O jakimkolwiek przeroście formy nad treścią nie ma mowy. Z zegarmistrzowską precyzją muzycy serwują zmyślanie utkane, pokręcone partie gitar oddające nastrój grozy, wściekłości i rozpaczy znakomicie korelujący z nihilistycznym przesłaniem głębokich liryków. Jestem przekonany, że wraz z tą płytą Cesarz wyrósł na najlepszego przedstawiciela skandynawskiej sceny black metalowej i jej czołowego wizjonera. To genialnie wymyślone i wspaniale wykonane dzieło będące spełnieniem artystycznych obietnic i ambicji twórców zawartych już na poprzednich krążkach, charakteryzujące się świetną produkcją pozwalającą wychwycić każdy szczegół i ozdobnik, wzajemną zależność między gitarami pierwszego i drugiego planu. „Prometheus - The Discipline of Fire & Demise” otworzył szeroki wachlarz twórczych możliwości zespołu do jeszcze bardziej postępowego, ekscentrycznego i wyrafinowanego skrzydła gatunku.
Opublikowana: 2016-04-01
Arcydzieło thrash metalu
Niełatwo wybrać najlepszą płytę Megadeth, bo Dave Mustaine w tej odleglejszej przeszłości, czyli w drugiej połowie lat ’80 i na początku ’90, popełnił wiele wybitnych, wściekłych, ale zarazem chwytliwych albumów. Pięć pierwszych płyt to istne kopalnie thrash metalowych hymnów. Pomijam więc kwestię spadku formy Rudego w XXI wieku, która jest dla jego fanów faktem bolesnym. Nie mniej „Rust In Peace” jest albumem wiekopomnym, przez wielu uważanym za najlepsze osiągnięcie MegaDave’a. Jeśli bowiem chodzi o maestrię wykonania, dojrzałość pomysłu i siłę rażenia, to „Rust In Peace” jest idealnie zaaranżowaną, dopieszczoną, kompleksową, zawiłą, masakrycznie trudną do zagrania płytą, w której Dave ożenił tyle pomysłów, że można by nimi obdarować kilka kolejnych albumów. I do tego ten wstrząsające, uniwersalne i zaangażowane teksty! Pomimo że Mustaine jest pobożnym nowo nawróconym chrześcijaninem, jego słowa potępiają wszelkich religijnych fundamentalistów, którzy zabijają w imię swojej religii: “Brother will kill brother. Spilling blood across the land. Killing for religion. Something I don't understand. Some people risk to employ me. Some people live to destroy me. Either way they die. They killed my wife, and my baby. With hopes to enslave me. First mistake... last mistake! Paid by the alliance, to slay all the giants. Next mistake... no more mistakes!” To musiało wywołać na fanach ogromne wrażenie i tak jest po dzień dzisiejszy. Ten album jest ponadczasowy i nic a nic się nie zestarzał. Ba, jak na ironię losu może nawet dziś jest jeszcze bardziej aktualny niż w 1990 roku… To prawdziwa drogocenna perełka w dyskografii Megadeth, jeden z najbardziej charakterystycznych, poprzez swoje genialne, szaleńcze riffy. Dzieje się tu naprawdę sporo! Dave udowodnił w pełni, że ma łeb nie od parady, a gorzała i narkotyki nie wypaliły mu wszystkich komórek mózgowych, jak można by pochopnie sądzić. W połowie najlepszej piosenki czyli „Holy Wars” pojawia się akustyczny, zagrany na bliskowschodnią modłę boski riff Marty’ego Friedmana, po którym utwór przechodzi w epicką, wolniejszą i cięższą część „The Punishment Due”, by na koniec znów przyspieszyć i dowalić do pieca, kreując złowrogą atmosferę wojny. Ostatecznie końcówka wyróżnia się swoją prędkością i intensywnością. Wyborne! Słucha się tego piekielnie przyjemnie. Mustaine, choć sam jest znakomitym gitarzystą rytmicznym, ma odwagę zatrudniać wioślarzy lepszych od siebie i chwała mu za to. Zresztą właśnie ten skład z Nickiem Menzą i Friedmanem uważam za najlepszy i mam do niego największy sentyment. Ten album jest tak mocny, że miażdży mi głowę. Słuchając go, eksploduję niczym supernova! Gdy pierwszy raz go usłyszałem, pomyślałam: „W końcu Dave skopał tyłek Metallice!” To przykład bombastycznego, genialnego riffowania, wyśmienitych solówek i w ogóle gitarowego mistrzostwa. Doskonała równowaga między mocnymi melodiami a dojmującą agresją i obłąkańcze zmiany tempa.