Wszystkie opinie napisane przez Rafal S.
Opublikowana: 2016-04-01
Na dworze cesarza
To było na drugim roku studiów. Pamiętam dobrze. Odwiedziłem kumpla w akademiku, a on właśnie katował magnetofonem przegrywaną wersję Emperora. To był powiew świeżości, mimo że dźwięki wydobywające się z głośnika gdzieś już słyszałem, bo Bathory, wczesny Samael, Celtic Frost czy nawet Venom. Ale była w tym spontaniczność, furia i pasja. Wychowałem się na tym albumie. Ta płyta ma już prawie 20 lat! Starzejemy się niestety, ale muzyka na niej zawarta jest klasyczna, ponadczasowa. Dobrze pamiętam swój pierwszy kontakt z „IX Equilibrium” norweskiego Emperor. Miałem dziewiętnaście lat, przegrałem sobie ten materiał od znajomego razem z kilkoma albumami Carpathian Forest, Mayhem, Sayricon czy Immortal, w sumie głównie dlatego, że spodobały mi się okładka i nazwa kapeli. To były zupełnie inne czasy. Wtedy trzeba było nieźle się nawalczyć, by zdobyć ulubioną muzykę. Młodsi fani mogą tego nie zrozumieć. Na tę okoliczność przylutowaliśmy kilka browarków, jakże by inaczej… ;) Sama muzyka jednak zrobiła na mnie już wtedy niemałe wrażenie - średnie tempa, potężne przejścia perkusji, „bojowe” kotły i klawisze interweniujące dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Strasznie mi się to wszystko podobało i byłam mocno zdziwiony, jak można TAK grać black metal. Mało kto wówczas podzielał naszą fascynację black metalem, mimo że był to najlepszy okres powodzenia jego tak zwanej drugiej fali. Ale my wiedzieliśmy swoje. Wtedy nikt się nie spodziewał, że black kiedyś stanie się tak popularny jak teraz i zacznie generować niemałe dochody, ale jego czołowi luminarze staną się niebawem krezusami. Po latach jednak wyszło, że mieliśmy niezłego nosa i że ta fascynacja nie była bezpodstawnym, jednorazowym kaprysem. Śledzę scenę black metalową na bieżąco i wciąż uważam ten gatunek za ożywczy wręcz jeśli chodzi o ekstremalne granie. Wychowałem się co prawda na thrashu i death metalu, ale jeśli szukam czegoś świeżego i oryginalnego, zazwyczaj znajduję to właśnie w blacku, a do Emperora mam sentyment szczególny i każdy ich album darzę wyjątkową estymą.
Opublikowana: 2016-04-01
Czerwona baronowa
„Red Album” to moja ulubiona płyta kwartetu – doskonale skomponowana i zagrana. Postęp, jaki ten zespół poczynił na przestrzeni zaledwie roku od momentu wydania minialbumu „First” jest tak wielki, że nie sposób uchwycić go w jakichkolwiek granicach, a „Red Album” jest tego najlepszym przykładem. Najprościej rzecz ujmując zespół oferuje w nim muzykę zarówno ciężką i dynamiczną, jak rozbudowaną i progresywną. Jej brzmienie jest nieco przybrudzone i cholernie ciężkie. Muzycy podlali ją nerwowym rytmem i mocno przesterowali brzmienie. Esencja Baroness! Mamy do czynienia z mnóstwem połamanych partii gitarowych, dziesiątkami zmian tempa, przejściami, ekwilibrystyką perkusyjną. Potężny, ryczący, choć jeszcze nie growlujący, wokal Johna doskonale komponuje się z odjazdowymi i mocarnymi dźwiękami. W intensywnej grze gitar i perkusji można czasem uchwycić parę smakowitych hardcore’owych patentów. Panowie w pełni udowadniają, że potrafią zmyślnie kombinować i tworzyć arcyciekawą muzykę. „Red Album” brzmi mastodonowato. Jednak nie jest to jakieś niepokojące podobieństwo, czy kalkowanie Bestii. Ot raczej obaj giganci reprezentują pokrewną stylistykę. Baronowa gra swoje i świetnie jej to wychodzi! To wielki, monumentalny, przytłaczający album, który z każdą kolejną sekundą trwania sprawia, że mój umysł nie jest w stanie pojąć geniuszu tej kapeli. To krążek, do którego najlepiej pasuje przymiotnik „spektakularny”. Spektakularny nie pod względem komercyjnego sukcesu, ale niekwestionowanej wartości artystycznej. Trzeba go smakować powoli i sukcesywnie - sekunda po sekundzie, inaczej nie przyniesie takiego efektu, jaki powinien. Można chyba powiedzieć, że ta muzyka jest progresywna, ale progresywna w wydaniu chłopaków, którzy wychowali się na hardcorze, punku i metalu, a przy tym w stu procentach rock’n’rollowa. Nie ma wieśniackich klawiszy, pompatycznych i rozbudowanych solówek czy nachalnej, zbędnej wirtuozerii. Nie w głowach im zanudzanie i natarczywe pokazywanie swoich umiejętności - stawiają na dynamiczne i zwarte granie. Do tego mamy ciekawe gitarowe harmonie, przejścia i ozdobniki. Sporo tutaj dobrej melodii, jakby przesiąkniętej amerykańskim Południem i Allmanowskiej gitary. Słychać tu nie tylko sludge’ową ciężkość riffów, ale także znakomite rytmiczne zagrania. Gitarzyści tną naprawdę rasowe, pełne energii, bujające riffy, które połączone z pełnym pasji głosem Baizley’a kreują niesłychanie oryginalny twór muzyczny. Zero zbędnych dźwięków. „Red Album” to płyta niezwykle intrygująca, która wciąga mnie niesamowitym klimatem i czaruje charakterystycznym stylem. Hałas, moc, energia. Jeszcze nikt tak wspaniale nie połączył wizjonerskości starszych kolegów z Mastodon, mocy i ciężaru Neurosis, energii starego punka i atmosfery post rocka w coś tak niezwykle świeżego i przebojowego zarazem, proponując jednak własne, oryginalne rozwiązania. Jakby tego było mało, sami muzycy spełniają swoje role doskonale, czy to serwując rwący potok riffów, pisząc bardzo dobre i wciągające aranżacje, czy też udowadniając na każdym kroku, że wiedzą, co robią i mają do tego absolutny dar.
Opublikowana: 2016-04-01
Bezkompromisowa jazda bez trzymanki
Baroness na tej płycie zamieścił maksymalną ilość hitów w swoim własnym, niepowtarzalnym stylu. Generalnie z nimi jest taka sprawa, że ich płyt należy słuchać w całości, bo po wybrzmieniu jednej kompozycji w napięciu czekam, co będzie w kolejnej. Wszystkie ich krążki pomyślane są jako monolit, a nie zbiór przypadkowych piosenek. Tylko przy takim odbiorze ta dźwiękowa układanka będzie miała sens. Takie jest moje odczucie. Na „Blue Record” są doskonale wyważone proporcje wszelkich składników, dzięki czemu wszystko brzmi jak powinno. Ten album to ogromna dawka muzyki wyzwolonej, klimatycznie lekkiej i przystępnej, jednak emocjonalnie tak głębokiej, że śmiało mogłaby swoimi emocjami obdarzyć kilka innych utworów. Baroness obficie czerpie tu z muzyki lat 70., nie boi się ładnych melodii i czystych wokali, grających unisono gitar w stylu NWOBHM. Grupa umiejętnie rozkłada napięcie. Są tu niebanalne harmonie, niesamowity zmysł twórczy, fenomenalne zabiegi rytmiczne oraz najzwyklejszy w świecie przejaw talentu do tworzenia muzyki przejmującej i zwracającej uwagę głównie za sprawą charakterystycznej nośnej partii gitary. Wokalista John Baizley śpiewa wybornie. Brak tu dłużyzn, jednostajności, co w tym stylu grania nie jest wcale takie oczywiste. Akustyczna gitara bywa swoistym łącznikiem z poprzednim utworem na płycie, po czym następuje niemal indie rockowa partia. Jest naprawdę bardzo dobrze! Masa muzyki odlotowej, psychodelicznej jazdy firmowanej przez jedyny w swoim rodzaju, niepodrabialny Baroness. Charakterystyczne unisona gitarowe sprawiają, że pragnę więcej i więcej. Muzycy łamią rytmikę i z fantazją odpływają w okolice Emerson, Lake & Palmer, by z na końcu z pełną premedytacją zaatakować riffem, którego nie powstydziłby się sam Tony Iommi, tyle że bardziej doomowym. Mają chłopcy tupet! Są też kawałki odrobinę weselsze niż pozostałe na płycie, mają fajną lekkość i... przebojowość mimo tej ogromnej mocy. Uwielbiam progresywność tego albumu, spokojny początek, rozwinięcie, potem znowu zwolnienie i te zaśpiewy chóralne. Idealny przykład na to, jak można zrobić bardzo melodyjną płytę, z mega energią i świetną - brzmi jak arcydzieło! Wspaniała mikstura dynamicznego, potężnego, brudnego, przesterowanego grania trącącego post metalem, sludgem, stonerem, dokonaniami Kylesa, Isis, Neurosis, psychodelią i progresją. W niczym to jednak nie umniejsza oryginalności i odświeżającej pasji, którymi wprost emanuje ten krążek. Świetny dowód na to, że może być odjazdowo, walcowato, a jednocześnie melodycznie czy wręcz radiowo. Na „Blue Record” zespół osiąga piorunujący efekt właśnie swoją szczerością, radością i niezwykłą umiejętnością budowania dramaturgii.
Opublikowana: 2016-04-01
Bezlitosna czarna sztuka
Staruchy powrócili i to w jakim stylu! Tak, ten zespół liczy sobie już wiele wiosen. Doświadczenie zgromadzone przez lata jest w ich przypadku nie bez znaczenia. Trochę trzeba było czekać na ten materiał. Nie każdemu zespołowi po takim czasie udaje się wrócić z dobrym albumem. Płyta Satyricon to była bardzo silna pozycja w 2008 roku, jeśli chodzi o scenę black metalową. W przypadku tego krążka doświadczonej hordzie z Norwegii udało się w idealny sposób połączyć black metalowe bestialstwo z patosem i szczyptą melancholii. Płyta jest materiałem zróżnicowanym, wielowymiarowym, kipiącym od furii i zarazem podniosłym. Brzmi świeżo i z pazurem. Urywa dupsko po prostu! Agresja to chyba najważniejsza cecha charakterystyczna dla tych utworów. Pożoga i tu rozprzestrzenia się z zawrotną szybkością. Nie ma przebacz, bo zespół atakuje jadowitym black metalem, do jakiego przyzwyczaiły nas ich produkcje. Na uwagę zasługuje też miażdżąca praca perkusisty Frosta. Wścieklizna wylewa się z każdego utworu właśnie pod postacią szaleńczej perkusji. Granie brutalne, dzikie i szybkie oparte na opętanych blastach, lecz mimo tego, że taki kierunek przeważa, nie stanowi to o ostatecznym wydźwięku całej płyty. Tu wszystko jest spójne i bardzo naturalne, dzięki temu szczere. Satyricon gra z furią i polotem ten swój chorobliwie agresywny black metal, który nie zna, co to miłosierdzie. Trudno byłoby zatem zaliczyć tych zawodników do grona zespołów nudnych czy słabych. Na tej płycie dzieje się wystarczająco dużo, by opisanie każdego jej aspektu w najdrobniejszych szczegółach mogło urosnąć do rangi spisu ludności Chin… Brzmienie również powalające. Czyste, odpowiednio dociążone i z wyraźnie zarysowaną linią basu, który na „The Age of Nero” wcale nie gra roli drugoplanowej. Satyricon nagrał płytę, którą się pochłania i przeżywa. Sporo tu utkanego pomiędzy riffami patosu. Nie jest to tylko black metal. To zbytnie uproszczenie. „The Age of Nero” to zarówno trochę heavymetalowych melodii i przede wszystkim atmosfera, która udziela się słuchaczowi. Są i zwolnienia, ponure fragmenty – zespół bawi się atmosferą i nastrojem. Epickich momentów nie brak w żadnym z utworów, z tym że są one odpowiednio dawkowane. Ceniłem sobie wysoko poprzedni album zespołu, więc i w nowym dziele odnajduję się bez problemu.
Opublikowana: 2016-04-01
Wyborny, mroczny progmetal
Votum nagrał płytę przełomową, wybitną! W twórczości zespołu najbardziej podoba mi się to, że łączy w swojej pełnej mrocznego charakteru i wyrazistego stylu muzyce dobre tradycje heavy metalu z nowoczesnymi, mrocznymi i gęstymi od szerokiej palety dźwięków, brzmieniami, tworząc przestrzenną i pełną różnorodności muzykę, która przy całym swoim zróżnicowaniu pozostaje spójna i wyrazista. Nie ma tu ani słodkich, komercyjnych melodii, ani cyberłupania, za to post-rockowe, post-metalowe elementy są bardzo widoczne i znaczące. Zespół ma swoje specyficzne brzmienie, rozwijane z płyty na płytę. Votum nie nagrał w swojej karierze ani jednego słabego czy sztampowego lub banalnego albumu. Cierpliwie i konsekwentnie buduje kolejne koncept albumy według własnych, niezależnych od cudzych pomysłów, koncepcji. To niezwykle ważne, bo do zespołu często niesłusznie przylegają określone etykietki… W jego twórczości czuć inspiracje wykraczające poza samą scenę muzyczną z granic progresywnego rocka i metalu. Świadczy to o otwartości muzyków, którą bardzo cenię. Najprościej rzecz ujmując, to szlachetny, progresywny metal dosłownie czerpiący z definicji swojego stylu, Votum sięga bowiem po nowoczesne środki artystyczne i nie boi się elektroniki, jednocześnie prezentując intrygującą odmianę stylu gdzieś między mroczną stroną gotyku, metalowym riffowaniem i artrockową finezją. Z jednej strony ich twórczość jest bardzo różnorodna, drapieżna, niepokojąca, pełna smaczków i zaskoczeń, z drugiej natomiast niesamowicie klimatyczna, emocjonalna i przede wszystkim niezwykle melodyjna, a przez to przystępna i chwytającą za serducho. Jest w niej mnóstwo tajemnicy, rozmarzonych i nieoczywistych brzmień, masa eklektyzmu. Brzmienie Votum jest masywne, gęste od przybrudzonych dźwięków, mięsiste mnogością metalowych motywów. Czasem zespół gra jak ciężki, przetaczający swe stalowe cielsko buldożer, ale ma to osobliwy urok i pobudzającą wyobraźnię charyzmę. Votum od jakiegoś już czasu grają tak, że nie sposób pomylić ich z kimkolwiek innym, a "Ktonik" jest tego najlepszym dowodem. Moim zdaniem zasługują na międzynarodowy rozgłos. Rozgłos, którego jakoś niestety nie mają. Szkoda.
Opublikowana: 2016-04-01
Polska duma eksportowa
„Love, Fear and the Time Machine”, rozkołysana, zwiewna i pełna wdzięku to - mimo pewnej wolty stylistycznej - wciąż Riverside, tyle że bardziej odświeżony, nienapompowany chorobliwym mrokiem, bardziej melodyjny a mniej wydumany, wciąż odrobinę pretensjonalny w dobrym tego słowa znaczeniu, ale już w ciekawszy sposób, bardziej melancholijnie rockowy, a w bardzo niewielkim, właściwie żadnym, stopniu metalowy. Już dawno Riverside nie byli tak przebojowi zarówno w warstwie wokalu, jak i instrumentarium. Trochę jakby posłuchali dwóch ostatnich płyt kolegów z zaprzyjaźnionej Osady Vida i stwierdzili, że też tak mogą, że dość już dekadentyzmu i dźwięków dla muzycznych snobów-intelektualistów, że potrzeba wpuścić nieco rześkiego powietrza do tego zabitego dechami pomieszczenia, w którym atmosferę i mrok można ciąć siekierą, i mają ochotę najzwyczajniej w świecie po prostu sobie pośpiewać. Nie odcinając się od swoich progmetalowo-rockowych korzeni, dorzucili trochę nowych elementów, które przydały ich muzyce dodatkowej głębi i atrakcyjności. Płyta pokazuje, że Mariusz Duda nie tylko z łatwością potrafi ułożyć zaraźliwie chwytliwą melodię, ale też zaśpiewać ją głosem niemal popowym. Utwory są znakomitym przykładem połączenia przebojowości i artyzmu najwyższych lotów. Jednak są to tylko nowe odcienie muzyki wyraźnie naznaczonej indywidualnym, dobrze już znanym, a co za tym idzie, rozpoznawalnym stylem Riverside. Zespół potrafi oczarować i zahipnotyzować słuchacza pięknymi, nostalgicznymi, smutnymi, delikatnymi dźwiękami. I to właśnie zaskakująco radosny, optymistyczny finał „Found (The Unexpected Flaw Of Searching)” sprawiają, że mamy to odczucie większej delikatności „Love, Fear And The Time Machine” w stosunku do zacnych poprzedniczek. Wyczuwalna jest w niej stylistyczna zmiana. Progresywne granie ustąpiło miejsca prostszym aranżacjom, co nie znaczy, że banalnym, a potencjometr ustalający przesterowanie brzmienia gitary został nieco przykręcony. Jeszcze bardziej została też uwypuklona melodyjność kompozycji. Słuchając jej, można odnieść wrażenie, że zespół postanowił poszukać nowych rozwiązań, aby uniknąć oskarżeń o zjadanie własnego ogona, a przy tym zachować wypracowany latami styl. Pomimo dużej dawki melancholii i nostalgii, widać nową przestrzeń. Utwór jest skomponowany w sposób bardziej swobodny, płynny, a jednocześnie jest zwięzły i treściwy. Ten album to soundtrack do spotkania nieba z oceanem - spokojnego, optymistycznego i utulającego do snu. To Riverside balansujący na granicach niebezpiecznie przystępnego grania. Zespół otwarty na publikę, do której dotąd się nie zwracał, choć zastawiający na nią sidła mniej więcej tam, gdzie planuje wywiercić dziurę w niebiosach. Riverside przekracza granice wyobrażeń. Nie tylko jeśli chodzi o samą muzykę, skomponowaną i zagraną na najwyższym poziomie, a także nie tylko jeśli chodzi o wypowiedziane słowa, smutne requiem dla straconych współczesnych społeczeństw z ledwo odczuwalną iskierką nadziei, ale też chodzi tu o koncepcję proponowanego dzieła. Durowe, gładkie dźwięki, łagodny głos i subtelne zmiany wysokości oraz natężenia dźwięku to harmonijne podsumowanie wydawnictwa i kontynuacja opowieści z własnej „Towards The Blue Horizon” i „Postcard” Stevena Wilsona z 2011 roku. We wspomnianym utworze „Found” ta inspiracja ukazuje się bardzo wyraźnie. Mamy tu do czynienia z niemal identycznym motywem muzycznym, który odróżnia się od tego Wilsonowskiego jedynie wysokością dźwięku i kierunkiem, w którym został zwrócony głos wokalisty. Aranżacja jest nieco bogatsza, a delikatnym dźwiękom gitary i klawiszy tym razem towarzyszy mocarny podkład sekcji rytmicznej, pojawia się też ostra, przenikliwa gitarowa solówka (bardzo zresztą zgrabna), ale znów największą uwagę przyciąga piękna partia wokalna.
Wielki smutek wypełnia serce po nagłym odejściu Piotra Grudzińskiego. Po jego śmierci ta płyta nabiera szczególnego wymiaru.
Opublikowana: 2016-04-01
Thrash metalowy klasyk
Rok 1986 kojarzy mi się dwiema rzeczami. Po pierwsze z awarią elektrowni atomowej w Czarnobylu, przez którą jako dzieci zmuszeni zostaliśmy do wchłonięcia niemałej dawki radioaktywnego izotopu jodu oraz z popijaniem wyjątkowo wstrętnego w smaku płynu Lugola jako antidotum na toż. I drugie skojarzenie - z najlepszym w historii prosperity thrash metalu. Wszak aż trzy spośród wielkiej czwórki tego gatunku wydały swe najważniejsze, przełomowe w dorobku artystycznym albumy, będące kamieniami milowymi w ich rozwoju. I tak Slayer spuścił ze smyczy arcybrutalny, superszybki, bezkompromisowy i kontrowersyjny „Reign In Blood”, Metallica rewelacyjny „Master Of Puppets”, który otworzył jej wrota wielkiej sławy, a Megadeth swój klasyczny manifest młodego pokolenia „Peace Sells… But Who’s Buying?”, którego nonkonformistyczne, zaangażowane politycznie teksty nie znały litości dla władz Waszyngtonu. Ten ostatni to wysokooktanowy napędzany wódką i dragami czad, obok którego nie można było przejść obojętnie. „Killing Is My Business... And Business Is Good” był co prawda udanym debiutem, ale następczyni bije go na głowę. Precyzyjne, mocno grane, brutalne riffy, błyskotliwy tekst, bezkompromisowa agresja czynią z utworu tytułowego jeden z hymnów thrash metalu lat osiemdziesiątych. I to właśnie on jest moją ulubioną kompozycją Megadeth. Chociaż rzecz to oczywista i głęboko prawdziwa, że Mustaine skomponował dużo więcej równie udanych kawałków i trudno zdecydować, który jest tym jedynym ulubionym i wyjątkowym. Nie mniej to „Peace Sells…” jest pierwszym, tak bogatym, wybitnym, zaawansowanym aranżacyjnie i zarazem dojrzałym utworem w karierze zespołu. Świetne teksty to jedno, a muzyka to drugie, ale to właśnie muzyka jest tu zdecydowanie najważniejszą kwestią. Podnosi ona adrenalinę jak żaden inny nagrany dotąd utwór. To dzięki niemu zwróciłem uwagę na bandę rudego rozrabiaki i właśnie za niego pokochałem onegdaj Megadeth. Chociaż oczywiście nie tylko za niego, jak się później okazało. Zresztą ta piosenka zrobiła zawrotną karierę również w MTV, bo została wykorzystana jako jingle. Podobno nie do końca legalnie. Dave opracował w niej ciąg wściekłych, energetycznych, rewelacyjnych, ultraszybkich riffów – prostych ale genialnych zarazem, gęstych i mocnych, dodając do tego to charakterystyczne, niepowtarzalne basowe intro. Genialne wejście! Po czym następuje wjazd obłąkanych gitar, marszówka i kapitalne solo. W trakcie utwór gwałtownie przyspiesza, zaczyna się galopada na wysokich obrotach, riff staje się mocniejszy, wraca motyw z początku utworu, a pod koniec kolejna świetna melodyjna solówka, która przywodzi na myśl nadchodzącą apokalipsę. Mamy tu liczne przejścia, szereg doskonałych riffów, mistrzowskie budowanie mrocznego, złowrogiego klimatu. To nie tylko dynamiczna, ale również przejmująca kompozycja pełna niuansów aranżacyjnych - prawdziwy majstersztyk! Słychać w nim świetne zgranie techniczne zespołu. Chłopaki udowodnili, że są szybsi, bardziej groźni i zdecydowanie bardziej żądni krwi! Ten utwór to kwintesencja, definicja stylu gry Megadeth. Rasowy thrash o punkowym zacięciu, którego Mustaine nigdy się nie wypierał. Połamane, dość techniczne riffy, ciągłe zmiany tempa, opętańcze, zakręcone i zagrane w zawrotnym tempie solówki, no i wokal Mustaine’a - jeszcze nie tak zmanierowany i irytujący jak na późniejszych albumach. To jest esencja thrashu. Mało który zespół był tak blisko w osiągnięciu absolutu w tym gatunku, jak właśnie Megadeth na tej płycie i w tej kompozycji. Szybkiej, ale też niepospolicie melodyjnej, a przy tym cholernie bezkompromisowej, choć także chwytliwej. To kawałek który, krótko mówiąc, jest jednym z najbardziej wpadających w ucho i najniezwyklejszych w dyskografii Megadeth, a o który wciąż potykają się nawet najznakomitsi gitarzyści. Nie bez przyczyny Chris Poland przez wielu uważany jest za najlepszego gitarowego kompana lidera, a który dziś znakomicie realizuje się w… jazzie. Nawet intro na basie jest niełatwe do zagrania i wymaga od zawodnika skupienia, co przyznał sam David Ellefson. To kompozycja perfekcyjna, na którą składa się doskonale wyważona mikstura jadu i wściekłości, a także najlepsze riffy nagrane przez – moim zdaniem - najlepszy skład w historii tego zespołu. Kompozycyjne niuanse i światłocienie, w których Dave Mustaine czuje się jak ryba w wodzie, sprawiły że ten utwór jak i cały album tak wyróżniał się na tle pozostałych typowych heavy metalowych produkcji z lat ’80, pozostając świeżym do dnia dzisiejszego, podczas gdy inne thrashowe albumy z tamtych czasów, zmieszały się w jeden długi pędzący riff, który teraz często wywołuje uśmiech politowania na twarzy słuchacza.
Opublikowana: 2016-04-01
Niezwykle udany powrót gigantów
W 1988 roku mając 12 lat usłyszałem w radio album „Poverslave” (wtedy w radio puszczali całe albumy, mając w tyle prawa autorskie). To zmieniło wszystko i... tak trwa do dziś. Wyrosłem na Iron Maiden i nie ma lepszego zespołu na świecie. Wokalisty także, szczególnie wokalisty! Dziś moje dzieci (lat 19 i 16) znają każdą ich płytę i wiem, że muzyka ma wpływ na wychowanie oraz dalsze postępowanie w życiu. Wiem, że będą dobrymi ludźmi, między innymi za sprawą takich osób jak Harris, Murray, Gers, McBrain, Smith no i Dickinson. Kocham ich muzykę, podejście do siebie, życia i fanów. Szanuję ich za wierność swojej muzycznej drodze, którą podążają od lat. Być może Iron Maiden nie jest kwintesencją ciężkiego grania. Być może na koncertach średnia wieku jest dwukrotnie niższa niż na Metallice czy Slayerze. Niemniej jednak występując na żywo zespół potrafi pozamiatać każdego, tak jak mnie, fana nieco cięższego grania, pozamiatał koncert z 2011 roku w Warszawie. Byłem w GC dwa metry od sceny. Takiej energii jak na „Fear Of The Dark” czy „Dance Of Death” nie kojarzę z żadnego koncertu, na którym byłem, a byłem od siedemnastu lat na naprawdę wielu. Żywy ogień! I pamiętam, jak po tym genialnym gigu rozmawiałem z fanami innych metalowych zespołów, którzy również tam byli. Jeden powiedział: „Uwielbiam swoich idoli, ale Bruce robi z publiką, co chce!” A kiedy zapytałem innego, czy nie żałuje, że dał się namówić na koncert, odpowiedział: „Oczywiście, że żałuję! Żałuję, że dopiero pierwszy raz widziałem ich na żywo!” Faktycznie na koncercie tym nie było słychać zmęczenia, a jedynie pasję, radość z grania, żywiołowość, energię i rewelacyjną muzykę.
Podpatrując Dickinsona w chwilach stresowych, lepiej sobie radzę, wydobywając energię na zewnątrz i przekazując ją innym. To niesamowity człowiek renesansu - wokalista kapeli, która sprzedała ok. 100 mln płyt, wybitny solista, prezenter radiowy i telewizyjny (programy na Discovery), pilot British Airlines, reżyser filmowy, współautor piwa Trooper, zapalony szermierz, pisarz (autor „Przygód Lorda Ślizgacza” - czyli obscenicznej, pełnej wulgaryzmów historyjki o postaciach, które z powodzeniem można nazwać niebezpiecznymi świrami, służącej chyba jedynie do tego, by porządnie się uśmiać. Zdecydowanie nie dla dzieci!); teraz jego firma pracuje nad sterowcami towarowymi, remontuje samoloty, by Europejczycy nie robili tego na końcu świata. Pewnie wiele innych pasji by się znalazło u Mr. Dickinsona . A przy tym wszystkim pozostał normalnym człowiekiem, który podróżuje metrem i lokalnym transportem a nie limuzynami.
Ajroni to królowie absolutni! Uwielbiam Bruce’a, uwielbiam muzykę, która ciągle brzmi tak, że od razu wiadomo, kto gra. Prawdziwi faceci z prawdziwymi instrumentami, na których potrafią bajecznie czarować. Niestety dziś to coraz rzadziej spotykane. Na szczęście Ironi powrócili z "The Book Of Souls" i to w wielkim stylu! A już w lipcu widzimy się na koncercie we Wrocławiu, gdzie supportem będzie Anthrax!
UP THE IRONS!!!
Opublikowana: 2016-04-01
OH-WAH-AH-AH-AH!
Jestem lojalnym fanem najcięższych odmian rocka, wspieram, jak tylko potrafię ulubione zespoły, kupując płyty, koszulki, książki, i uważam, że jest to wspaniała sprawa. Nie inaczej jest w przypadku Disturbed, którzy w USA są uznawani za jeden z największych zespołów metalowych ostatniej dekady. Grupa potrafiła od samego początku kariery utrzymywać równą, wysoką formę. Kiedy muzycy w 2011 roku zapowiedzieli przerwę na bliżej nieokreślony czas, a lider David Draiman niezbyt optymistycznie wypowiadał się o przyszłości zespołu, wkurzyłem się nie na żarty! „Nie, to nie do wiary! Nie to być nie może!” – pomyślałem wówczas…
Muszę tu przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, czym dla mnie jest ten zespół i jak wiele znaczy. Już pierwsza płyta była na tyle ciekawa, że otworzyła Disturbed drzwi do światowej kariery i sprawiła, że zespół wymieniany jest jako jeden z prekursorów nu-metalu, a mnie ten album pochłonął bez reszty!
Znakomite utwory, które były energiczne i melodyjne jednocześnie, ciekawe aranżacje, zróżnicowany i gardłowy, ochrypły, niebywale ostry wokal Davida Draimana ze swoim legendarnym „szczekaniem”, okraszony różnymi innymi zwierzęcymi odgłosami i niezwykle ciekawym frazowaniem – to znak rozpoznawczy twórczości Disturbed. Nie jest to kwadratowe nu-metalowe granie, a dostajemy tutaj naprawdę kawał świetnej metalowej sztuki. Draiman śpiewa pomysłowo, każdemu numerowi dodaje swoistego kolorytu. Nawet kiedy zapędza się w mocno zrytmizowane fragmenty, nie kaleczy muzyki, wręcz przeciwnie, dodaje jej charakteru i wyrazu. Ten facet z dowolnego tekstu zrobi przebój, a to przyznacie, spora sztuka!
Dodatkową atrakcją są ich teksty. Opowieści o tym jaki świat jest piękny i kolorowy amerykanie zostawiają innym. Tutaj mamy nieco mroczniejsze tematy, które bez wątpienia dodają tej muzyce pikanterii. Z założenia ich zróżnicowane liryki są odwołaniem do szaleństwa, pobytu w szpitalu psychiatrycznym, zagubienia, bólu istnienia oraz niezwykle traumatycznych przeżyć osobistych, głównie frontmana zespołu. W ich repertuarze znalazł się głośny utwór „3”, nagrany przez zespół jako wyraz ich wsparcia dla trójki, już od niedawna wolnych mężczyzn, którzy odsiedzieli 18 lat w więzieniu za morderstwo, którego - jak się finalnie okazało - nie popełnili. Ochrzczeni przez prasę mianem West Memphis Three, trafili przed ławę sądową z powodu ich miłości do muzyki metalowej.
„Sickness” to moim skromnym zdaniem jedna z najlepszych metalowych płyt XXI wieku! Jeśli ktoś szuka ciężkich, ciętych z precyzją szwajcarskiego zegarka riffów, soczystej, mocarnej wręcz produkcji oraz kapitalnych, nośnych melodii, wszystko to znajdzie właśnie na tej wzorcowej płytce. W ich twórczości nie uświadczymy na szczęście rzewnych balladek i większych zwolnień. Dla mnie to kawał soczystego, zagranego na światowym poziomie rockowego mięcha z zabójczym, przebojowym potencjałem, dostępnym tylko nielicznym wybrańcom. W ich twórczości znaleźć można też kawałki przesiąknięte psychodelią Tool! Nie jest to średniej jakości kopia genialnych kolegów po fachu, ale ambitna, pełnowartościowa inspiracja. Kwartet z Chicago nagrywa bowiem wyłącznie świetny materiał, brzmiący wspaniale, ciężko i nowocześnie, z doskonałymi refrenami, bardzo nośnymi, którym ducha nadaje wokal Draimana, bodaj największego atutu tego zespołu. Dorzućmy do tego solówki inkorporowane do twórczości z biegiem czasu coraz częściej, a otrzymamy przepis na mocne, współczesne amerykańskie granie. Disturbed trzyma swój własny niepowtarzalny styl, a ja słucham ich muzyki, bo jest potężna i świetnie ładuje moje baterie, powodując niekontrolowany wyrzut adrenaliny do krwi! Cieszę się, że jest ponowna okazja powrócić do przeszłości i powspominać, czego słuchało się ponad dziesięć lat temu. Z drugiej strony można spojrzeć na to z innej perspektywy i stwierdzić, czy wtedy było się na taką muzykę dojrzałym, czy też słuchało się bo, nie wypadało nie słuchać. Ja Disturbed połknąłem w całości i z przyjemnością.
OH-WAH-AH-AH-AH!
Opublikowana: 2016-04-01
Jedna z najbardziej inspirujących płyt lat '90
„Angel Dust” to moim zdaniem Magnum Opus grupy Faith No More. Definicja, esencja esencji brzmienia tego genialnego zespołu. Bombastyczne, kapitalne brzmienie. Każda kompozycja jest odmienna i co innego prezentuje. Są liczne naleciałości quasipopu, rapu, alternatywy, jazzu, thrashu, funka, rocka, country, crossoveru… Są i kawałki drapieżnie metalowe, niektóre nawiązujące do muzycznej farsy czy kabaretu jak kto woli, są też numery posępne i niezwykle eklektyczne, a nawet nieco industrialne czy westernowe. Ogromna rozpiętość gatunkowa! To moim zdaniem najwybitniejsze dzieło Kalifornijczyków, zawierające to wszystko, z czym wiernym fanom przez lata działalności zespołu kojarzyła się ich oryginalna muzyka, czyli niesamowitą łatwością, z jaką tym 5 facetom przychodziło tworzenie takich pokręconych dźwięków. O wiele lepszy, niesamowity wokal Mike’a niż na poprzedniej „Real Thing”. Wszystkie utwory są tutaj czymś oryginalnym i niesłychanie dojrzałym - każdy z nich osiąga rangę arcydzieła i klasy samej w sobie. „Angel Dust” to jednocześnie najbardziej moim zdaniem zróżnicowany i innowacyjny album. Tu jest wszystko fenomenalne, od klawiszy a la soundtrack z horroru po pląsanie iście death metalowego basu. Poza tym to dzieło jest uznane jako jeden z najbardziej wpływowych albumów lat ‘90. Nie wypada nie znać takich utworów jak „Midlife Crisis”, „Jizzlobber” czy „Smaller And Smaller”. Wszystko na „Angel Dust” jest doskonałe. Kompozycje, brzmienie, produkcja. Patton i spółka osiągnęli absolut. Mamy tu jeszcze przebojowe “Everything's Ruined”, “Land Of Sunshine”, czy “Kindergarden”. Są odjechane „RV” i „Crack Hitler”. To płyta która wyprzedziła swój czas o dobre 10 lat. Ponoć album w USA poniósł początkowo swego rodzaju porażkę, bo gdy bossowie z wytwórni usłyszeli demo kawałków, to złapali się za głowy, mówiąc, że zespół sam sobie kopie grób. Diggin’ The Grave? Ignoranci!
Reedycja remasterowana, wydana jako piękny dwupłytowy digipack z dołączonym grubym bookletem. Masa zdjęć w środku, reprodukcji okładek singli. Na dysku bonusowym rarytasy, niepublikowane nagrania oraz wersje koncertowe największych hitów.