Wszystkie opinie napisane przez Rafal S.
Opublikowana: 2016-04-01
Dzieci grobu
Chyba nikt nie spodziewał się, że po wydaniu arcyciekawego i doskonałego albumu "Paranoid", Black Sabbath nagra płytę jeszcze lepszą i dojrzalszą. A jednak! "Master Of Reality" dosłownie zwala z nóg, pierwsze cztery utwory są pełne niesamowitej werwy i czadu, i można ich słuchać bez końca. Druga "czwórka" jest już znacznie gorsza, jednakże te kompozycje, chociaż mi osobiście nie odpowiadają, także mają wielu zwolenników. Wyraźnie słychać, że zespół jest w świetnej formie. Para Butler - Ward tworzy według mnie najlepszą sekcję rytmiczną na świecie! Na tym albumie nie ma już żadnego "dziwadła" (w stylu "Rat Salad" czy "Planet Caravan"), jest po prostu sześć świetnie zagranych piosenek i dwa ciekawe utwory instrumanetalne. Mimo, że "Master Of Reality" został nagrany cztery dekady wcześniej, wciąż słucha się go świetnie!
Kilka słów o utworach, które się znalazły na płycie.
"Sweet Leaf" (10/10). Na początku słyszymy... kaszel! Jak mówi Iommi: "Kaszel, od którego zaczyna się ten album, to naprawdę ja! Ozzy wyciągnął skręta, zapaliłem go i zaciągnąłem się. Prawie udusiłem się nim i to zostało nagrane!". Po tym charakterystycznym dźwięku słyszymy świetny, niezwykle melodyjny i łatwo wpadający w ucho mocny riff - kolejny należący do kanonu najlepszych riffów w historii muzyki. Słuchając tekstu, można odnieść wrażenie, że piosenka mówi o miłości ("When I first met you/ then realize I can't forget you..."), w rzeczywistości jest to miłość do... "słodkiego liścia", czyli po prostu marihuany. Tekst wyszedł spod pióra Geezera Butlera. Warto też zwrócić uwagę na doskonałą formę Ozzy'ego, grę Billa i cudowną solówkę Tony'ego. "I LOVE YOU SWEET LEAF!".
"After Forever" (10/10). Najpierw dziwny wstęp na syntezatorze, a potem odlotowy riff oparty na gitarze i basie, z syntezatorem przebrzmiewającym w tle. To chyba, obok "Back Street Kids" z albumu "Technical Ecstasy", najbardziej melodyjny riff w historii zespołu. Co ciekawe, utwór napisał samodzielnie Tony Iommi i zawarł w nim pochwałę chrześcijaństwa i Boga, aby raz na zawsze odsunąć od zespołu podejrzenia o satanizm. Tymczasem Kościół uznał tę kompozycję za... bluźnierstwo. Bardzo podoba mi się ostra linia melodyczna, śpiew Ozzy'ego, jak zwykle bardzo ciekawa solówka, wykorzystująca ciekawe efekty studyjne i wreszcie końcówka z fajnym, pulsującym basem i przebrzmiewającym w tle syntezatorem. Jedna z najlepszych piosenek grupy, jednak nie tak znana jak chociażby "Sweet Leaf", "Children Of The Grave" czy "Into The Void" z tegoż albumu.
"Embryo" (10/10). Króciutki, trzydziestosekundowy utwór instrumentalny, podczas którego z głośnika wydobywają się dziwaczne dźwięki, tworzące bardzo ciekawy rytm. To zaledwie pół minuty, ale jak fajowo brzmi i przede wszystkim doskonale wprowadza do następnego utworu, czyli...
"Children Of The Grave" (10/10). ODLOT! Jeden z najwspanialszych riffów Black Sabbath, ze świetnym tempem i NIESAMOWITYM Billem Wardem na perkusji. Dźwięki, które wydobywa z instrumentów perkusyjnych, po prostu zwalają z nóg. Poza tym wreszcie różne efekty głosowe przyniosły spodziewany skutek. W środku mamy świetne zwolnienie tempa i potem nagłe przyspieszenie. Cudowne jest także zakończenie i już na sam koniec kilkunastosekundowe szepty i dziwaczne dźwięki. Można słuchać bez końca!
"Orchid" (8/10). Drugi utwór instrumentalny, tym razem słyszymy Tony'ego Iommiego na gitarze akustycznej. Może to dziwić, ale na późniejszych albumach obecność tego typu utworów będzie po prostu standardem. Może nie jest to porywające, ale zawsze musi być ten pierwszy raz... Następne utwory wykonywane przez Iommiego na "pudle" są naprawdę wspaniałe!
"Lord Of This World" (6/10). Mroczny riff na początek, a potem zwolnienie - musze przyznać, że niezbyt mi się to podoba. Nie odpowiada mi żółwie tempo utworu, które zmienia się dopiero po dosyć długiej solówce Tony'ego. Zupełnie chybiona linia melodyczna i ogólnie nuda!
"Solitude" (5/10). Zdecydowanie najsłabszy utwór na płycie, bezpłciowa i nieciekawa balladka.
"Into The Void" (6/10). Jeden z największych hitów zespołu, jednak nigdy mi się on nie podobał. Piosenka bardzo podobna do "Lord Of This World" (riff i tempo), z tym że do wokalu dodano echo i mamy tu chwilowe przyspieszenia. Mnie ten utwór po prostu nudzi, ale wiele osób uważa go za jeden z najlepszych w historii zespołu.
Opublikowana: 2016-04-01
Kamień milowy heavy metalu
Kiedy w 1970 roku na rynek trafiał debiutancki duży krążek czterech młodych chłopaków z Birmingham, nikt nie przeczuwał, że będzie on początkiem zupełnie nowego sposobu myślenia o muzyce. Album, ozdobiony na okładce jedynie nazwą grupy i wizerunkiem tajemniczej kobiety na tle posępnego młyna, miał stać się kamieniem milowym w historii muzyki rockowej. Ale w piątek, 13 lutego 1970 jeszcze nikt tego nie przeczuwał… Trzeba przyznać, że debiut Black Sabbath rozpoczyna się imponująco. Odgłosy burzy, dzwony i niesamowity, posępny riff, który przez lata powracał w niezliczonych mutacjach. Tytułowa, a jednocześnie stanowiąca nazwę zespołu kompozycja stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii rocka. Takiej muzyki świat jeszcze nie słyszał! Niesamowite, mroczne i ciężkie riffy, tajemnicze teksty, świetne solówki Iommiego, nowatorska i szalona gra Butlera na basie, ostre walenie w bębny Warda i czasami wręcz histeryczny śpiew Osbourne'a powodują, że nawet dziś, po 45 latach od wydania, „Black Sabbath” wciąż sprawia ogromne wrażenie i inspiruje kolejne pokolenia muzyków. Ileż to znanych zespołów powołuje się na Black Sabbath: Metallica, Slayer, Judas Priest, Iron Maiden, a nawet Nirvana - to tylko kilka najsłynniejszych przykładów, a jest ich dużo więcej. „Black Sabbath” to płyta, której każdy fan mocnego grania (i nie tylko) musi posłuchać, chociażby po to, żeby później nie narażać się na ośmieszenie, twierdząc że prekursorem metalu jest... Metallica (naprawdę żałosne stwierdzenie, ale już je wielokrotnie słyszałam). Album może się nie podobać, ale każdy powinien go znać! Ale po kolei.
„Black Sabbath” - jedna z najważniejszych piosenek w całej historii metalu, którą każdy powinien choć raz w życiu usłyszeć. Wspaniały tajemniczy wstęp (burza, padający deszcz i dzwoniące w oddali dzwony) powoduje, że ciarki przechodzą po plecach… Nagle wchodzi Iommi ze niezwykle mrocznym i ciężkim riffem, Ward wali w bębny jak oszalały i Ozzy zaczyna recytować słynne słowa: "What is this that stands before me/ figure in black which points at me..." (niewtajemniczonych informuję, że utwór opowiada o człowieku, który umarł i ma trafić do piekła). Przez dwie zwrotki panuje niesamowita atmosfera, którą przerywa nagłe przyspieszenie i końcowa, rewelacyjna solówka Iommiego. Rewelacja, utwór po prostu powala z nóg! „The Wizard” - kolejny intrygujący wstęp, odegrany tym razem na harmonijce ustnej doskonale współgrającej z gitarą (jest to jedyny utwór BS, w którym słyszymy ten instrument), potem świetny riff i linia melodyczna z niesamowitym Wardem i doskonałym wokalem Ozza. „Behind The Wall Of Sleep” - świetny i niezwykle melodyjny motyw początkowy przechodzi w kolejny ciężki riff z mocno wyeksponowanym basem, po chwili słyszymy ciekawie przetworzony głos Ozzy'ego (m.in. efekt echa). Wszystko super, ale trochę szkoda niewykorzystania odlotowego wstępu. „N.I.B” - kolejny klasyk metalu. Kto nie słyszał nigdy wstępu do tego utworu, powinien się wstydzić. Ponad czterdziestosekundowa niesamowita solówka zagrana na basie przez Geezera Butlera do dziś robi ogromne wrażenie i pozostaje jednym z najsłynniejszych zagrań basowych w historii muzyki. Geezer napisał także doskonały tekst, mówiący o diable, który zakochał się w Ziemiance i zmienił się nie do poznania (zaskakujące zdanie na zakończenie: „My name is Lucifer/Please take my hand”.) Poza tym słyszymy kolejny przygniatający riff i super solówkę Iommiego. „Evil Woman (Don't Play Your Games with Me)” - cover piosenki mało znanego amerykańskiego zespołu Crow. Jest najbardziej melodyjny na płycie, z chwytliwym refrenem („Evil Woman don't you play a game with me”) i doskonałym Butlerem szalejącym na basie. Pierwszy singiel w historii zespołu. Ostatnie trzy numery, charakteryzują się dużymi wpływami bluesa i jazzu (wcześniej chłopaki w zespole o nazwie Earth grali właśnie taką muzykę) i wyraźnie różnią się od poprzednich kawałków. „Sleeping Village” - króciutki czterowersowy tekst, opowiadający o tajemniczym krajobrazie, bardzo dziwnie zaśpiewany przez Ozzy'ego, a potem długa improwizacja Iommiego. Podobają mi się fragmenty, bo całość jest chyba trochę zbyt długa. „Warning” - mimo, że to cover nagrania zespołu Ansley Dunbar's Retaliation, wykonanie Black Sabbath można uznać za absolutny killer całego albumu. Jak dla mnie mistrzostwo. Lirycznie, ostro, namiętnie, melodyjnie i momentami mistycznie. Jeśli posłuchacie Black Sabbath – odnajdziecie tu wszystkie elementy, jakimi charakteryzuje się ich muzyka. Ba, odnajdziecie tu elementy, jakie później przez lata wykorzystywać będą rzesze naśladowców, tworzących metal o różnych odcieniach. „Wicked World” - niezwykle dziwny, o nietypowej budowie. Zaczyna się od rewelacyjnego riffu, przerywanego waleniem Warda w talerze, potem tempo zmienia się na bardzo powolne i pojawia się dziwaczny antyśpiew Ozzy'ego. W połowie utworu kolejna zmiana tempa i Iommi gra rewelacyjną solówkę, po czym kolejna zwrotka, a po niej... początkowy riff i koniec. Utwór może się nie podobać, ale dla mnie jest świetny. To już koniec. Wydawać się może niewiarygodne, ale nagranie tegoż albumu zajęło osiem godzin i kosztowało 1200 dolarów! Efekt tej króciutkiej sesji nagraniowej przeszedł najśmielsze oczekiwania. Black Sabbath z miejsca dołączył do muzycznej czołówki tamtego okresu i uraczył nas potem jeszcze wieloma znakomitymi albumami. Zespół wzbudzał także niezdrowe emocje: mroczna atmosfera, niesamowite teksty, niezwykle ciężkie riffy, na dodatek odwrócone krzyże na okładce (wytwórnia umieściła je mimo stanowczego sprzeciwu zespołu), spowodowało iż grupa została uznana za satanistów, co oczywiście jest kompletną bzdurą.
Opublikowana: 2015-10-28
Jesienne barwy miłości
Nie będę ukrywać, że na samą myśli o tym zespole dostaję gęsiej skórki, a serce zaczyna mi walić tak mocno, jakby za chwilę na zawsze miało opuścić ciało. Jestem totalnym świrem, maniakiem, do bólu zakochanym w głosie Petera Steela, w muzyce jaką tworzył wraz ze swoimi równie wielkimi i wspaniałymi kolegami. A wszystko zaczęło się w 1993 roku, kiedy to mrocznemu światu po raz pierwszy objawił się drugi album Type O Negative – „Bloody Kisses”. Między mną a tą płytą od razu zaistniała ognista miłość, która w równie namiętnej postaci przetrwała do dzisiaj. Bezpamiętnie, p uszy zakochałem się w tej muzyce. Była zbyt piękna, by poddawać ją bezsensownym klasyfikacjom i porównaniom. Sam Piotr nie życzyłby sobie nazywania jej gotykiem, ale taka łatka przylgnęła na zawsze chyba. Nie mogłem uwolnić się od „Bloody Kisses”. Bywało, że spałem z włączonym magnetofonem. Wydawało mi się wówczas, że już nic nie będzie w stanie zastąpić mi tej płyty. Przecież takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy. Nagle pojawiła się wielka reklama w „Metal Hammerze” – „October Rust”! Pobiegłem świńskim truchtem do sklepu muzycznego, czym prędzej zakupić kasetę. To był mój III rok studiów. Nowy album, nowe dźwięki zatapiające mnie w otchłani niepojętej rozkoszy. Kolejne hipnotyczne chwile spędzone w krainie niespokojnych snów, o spełnieniu których bałem się nawet marzyć... „October Rust” nadszedł tak nagle. I tak nagle zaczął odgrywać niezwykle ważną rolę w moim życiu. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że to równie genialna płyta, jak jej poprzedniczka. Wypełnia ją bardzo smutna, jesienna muzyka. Doskonała do słuchania we dwoje w długie, ciemne wieczory przy świecach. Albo odwrotnie - do sycenia się samotnością podczas chłodnych, zapomnianych nocy. Posępna atmosfera, mrok, ja siedzący pośrodku pustkowia i moi Mistrzowie. Ta płyta to cała paleta różnorakich uczuć, emocji, nastrojów i stanów, pragnień i marzeń. Gdy już raz wedrze się do ludzkiego wnętrza, na zawsze pozostawia w niej swój ślad, rzuca na nią narkotyczne zaklęcie, którego nie jest w stanie cofnąć nawet żaden demon. Brzmi to niezwykle tajemniczo, ale taki właśnie jest „October Rust”. Trochę nierealny, mistyczny, wręcz starożytny („In Praise of Bacchus”). A obok jest codzienność - czekanie na wiadomość od ukochanej („Die With Me”), przemiana w wilkołaka („Wolf Moon”), miłość podzielona między trojgiem („My Girlfriend's Girlfriend”), miłość wieczna i niezniszczalna („Love You to Death”). Nad całością wznosi się jesienna woń zgniłych liści odziana w mgliste szaty rozpaczy. Bo to delikatna październikowa impresja utkana ze stonowanych barw melancholii. Głęboka namiętność wprowadzająca nieśmiałych kochanków w świat natchnionej erotyki. Mistyczna wędrówka przez kontrastujące ognisto-chłodne ścieżki, prowadzące do krainy utkanej z powiewnych snów, które tylko tutaj pieszczone blaskiem księżyca zamieniają się w wyśnioną rzeczywistość. Jest taki piękny fragment w utworze „Die With Me”: „Czy mógłbym trzymać Cię w objęciach całe życie...?”